Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki: „Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek"

materiały prasowe
Pewnego dnia przyszłam do pracy, a moje grube słowniki leżały na podłodze w korytarzu, obok drzwi do biura. Otworzyłam drzwi, a przy moim biurku siedział inżynier.

Każde słowo krąży w błędnym kole

CZY MASZ CHUSTECZKĘ? pytała codziennie mama przy furtce, zanim wyszłam na ulicę. Nie miałam. I ponieważ jej nie miałam, wracałam po nią do pokoju. Nigdy jej nie miałam, ponieważ codziennie czekałam na to pytanie. Chusteczka była dowodem na to, że mama rano zawsze czuwa nade mną. W późniejszych godzinach i zdarzeniach dnia byłam zdana na siebie. Pytanie CZY MASZ CHUSTECZKĘ? było znakiem ukrytej czułości. Jawnej mama by się wstydziła, chłopi jej nie znali. Miłość przebrała się w pytanie. Dawała się wypowiedzieć tylko tak, sucho, w tonie rozkazu. Szorstkość głosu podkreślała czułość. Co rano stałam przy furtce raz bez chusteczki i raz z chusteczką. Dopiero potem wychodziłam na ulicę, jakby z chusteczką była też przy mnie mama.

Dwadzieścia lat później, kiedy już od dłuższego czasu mieszkałam sama w mieście, pracowałam jako tłumaczka w fabryce maszyn. Wstawałam o piątej, o wpół do siódmej zaczynałam pracę. Rano nad dziedzińcem fabryki rozbrzmiewał z głośników hymn. W przerwie obiadowej – chóry robotnicze. Ale robotnicy, którzy siedzieli przy stole, mieli oczy puste jak cynowana blacha, zapaćkane olejem dłonie, jedzenie owinięte w gazety. Zanim zjedli kawałek słoniny, zdrapywali z niej farbę drukarską. Dwa lata minęły w szarzyźnie codzienności, dzień podobny do dnia.

Trzeciego roku dni przestały być takie same. W ciągu tygodnia trzy razy wczesnym rankiem przyszedł do mojego biura wielki, grubokościsty mężczyzna o lśniąco niebieskich oczach, kolos z służby bezpieczeństwa. Za pierwszym razem zwymyślał mnie na stojąco i wyszedł. Za drugim razem zdjął kurtkę, powiesił ją na kluczu od szafy i usiadł. Tego dnia przyniosłam z domu tulipany i wstawiłam je do wazonu. Przyjrzał mi się i pochwalił za nadzwyczajną znajomość ludzi. Jego głos był oślizły. Czułam się nieswojo. Zakwestionowałam pochwałę i zapewniłam, że znam się na tulipanach, ale nie na ludziach. Wtedy powiedział zjadliwie, że on zna mnie lepiej niż ja tulipany. Potem przewiesił kurtkę przez ramię i wyszedł.

Za trzecim razem usiadł, a ja stałam, ponieważ położył aktówkę na moim krześle. Nie odważyłam się zestawić jej na podłogę. Powiedział, że jestem głupia jak but, migam się od pracy, wyzwał mnie od dziwek, zepsutych jak suka w rui. Tulipany przesunął na sam brzeg stołu, pośrodku położył pustą kartkę i długopis. Wrzasnął: „Pisać!”. Pisałam na stojąco pod jego dyktando – moje nazwisko z datą urodzenia i adresem. Potem, że niezależnie od zażyłości lub pokrewieństwa nie powiem nikomu, że… teraz padło to straszliwe słowo: colaborez, kolaboruję. Tego słowa nie napisałam. Odłożyłam długopis i podeszłam do okna, patrzyłam na zakurzoną ulicę. Nie było na niej asfaltu, wszędzie wyboje i garbate domy. Ta podupadła uliczka nazywała się Strada Gloriei, ulica Chwały. Na ulicy Chwały na łysej morwie siedział kot. Był to fabryczny kot z rozerwanym uchem. Nad nim poranne słońce jak żółty bęben. Powiedziałam: „N-am caracterul, to nie leży w moim charakterze”. Słowo CHARAKTER doprowadziło esbeka do szału. Podarł kartkę i rzucił strzępki na podłogę. Prawdopodobnie przypomniał sobie jednak, że musi przedłożyć szefowi próbę zwerbowania mnie, ponieważ schylił się, pozbierał skrawki papieru i wrzucił je do aktówki. Potem westchnął ciężko i z głębi swojej porażki rzucił wazonem z tulipanami o ścianę. Rozbił go. Rozległ się zgrzyt, jakby w powietrzu były zęby. Z aktówką pod pachą powiedział cicho: „Jeszcze tego pożałujesz, utopimy cię w rzece”. Odpowiedziałam bardziej sobie niż jemu: „Jeśli podpiszę, nie będę mogła żyć ze sobą, i tak będę musiała się utopić. Lepiej zostawię to panu”. Drzwi do biura stały już otworem, zniknął.

Na zewnątrz, na Strada Gloriei, fabryczny kot skoczył z drzewa na dach domu. Gałąź kołysała się jak trampolina. Następnego dnia rozpoczęła się szarpanina. Miałam zniknąć z fabryki. Codziennie o wpół do siódmej musiałam stawiać się u dyrektora. Obok niego siedzieli przewodniczący związków zawodowych i sekretarz partii. Tak jak kiedyś matka pytała: „Czy masz chusteczkę?”, tak teraz dyrektor pytał co rano: „Czy znalazłaś sobie pracę?”. Odpowiadałam za każdym razem tak samo: „Nie szukam pracy, mnie się w fabryce podoba, chciałabym zostać tu do emerytury”.

Pewnego dnia przyszłam do pracy, a moje grube słowniki leżały na podłodze w korytarzu, obok drzwi do biura. Otworzyłam drzwi, a przy moim biurku siedział inżynier. Powiedział: „Puka się. Od dziś ja tu pracuję. Nie masz czego tutaj szukać”. Do domu pójść nie mogłam, ponieważ zwolniliby mnie z powodu nieusprawiedliwionej nieobecności. Nie miałam biura, ale tym bardziej musiałam być obecna, nie mogłam opuścić ani jednego dnia.

Moja przyjaciółka, której codziennie opowiadałam wszystko w drodze do domu przez nędzną Strada Gloriei, odstąpiła mi na początku kawałek swojego biurka. Jednak pewnego dnia stanęła przed drzwiami do biura i powiedziała: „Nie mogę cię wpuścić. Wszyscy mówią, że jesteś donosicielką”. Przyszedł czas na szykany oddolne, plotki rozpuszczono wśród kolegów. To było najgorsze. Przed atakami można się bronić, oszczerstwa rodzą bezradność. Codziennie liczyłam się ze wszystkim, również ze śmiercią. Ale z tą perfidią nigdy sobie nie poradziłam. Żaden rachunek nie czynił jej znośną. Oszczerstwo wypycha cię brudem, dusisz się, ponieważ nie możesz się bronić. W oczach kolegów byłam dokładnie tym, czego odmówiłam. Gdybym ich szpiegowała, żyliby w nieświadomości i ufali mi. W gruncie rzeczy karali mnie, gdyż ich oszczędziłam.

Ponieważ teraz nie mogłam opuścić ani jednego dnia, ale nie miałam biura, a moja przyjaciółka nie mogła mi już użyczać swojego, stałam niezdecydowana na klatce schodowej. Parę razy zeszłam i weszłam po schodach – i nagle znowu byłam dzieckiem mojej matki, ponieważ MIAŁAM CHUSTECZKĘ. Położyłam ją na stopniu między pierwszym a drugim piętrem, wygładziłam, żeby leżała porządnie, i usiadłam na niej. Grube słowniki położyłam sobie na kolanach i zaczęłam tłumaczyć opisy maszyn hydraulicznych. Byłam schodowym dowcipem, a chusteczka biurem. Moja przyjaciółka przysiadała się do mnie w przerwach. Jadłyśmy razem, jak kiedyś w jej, a jeszcze wcześniej w moim biurze. Z głośników na dziedzińcu chóry robotników śpiewały jak zawsze o szczęściu narodu. Ona jadła i płakała nade mną. Ja musiałam być twarda. Jeszcze długo. Minęło kilka tygodni długich niczym wieczność, zanim zostałam zwolniona.

W czasie kiedy byłam schodowym dowcipem, sprawdziłam w leksykonie, jak to jest ze słowem SCHODY: pierwszy stopień schodów nazywany jest ZAPRASZAJĄCYM, szereg stopni tworzy BIEG. Poziome stopnie, po których się chodzi, są z boku wpasowane w POLICZKI. Wysunięta część stopnia to NOSEK, a wolne przestrzenie między schodami – DUSZE. Z wysmarowanych olejem maszyn znałam już piękne słowa JASKÓŁCZY OGON, GĘSIA SZYJA, nakrętka do śruby to MUTRA. Podobnie zaskoczyły mnie poetyckie nazwy części schodów, piękno technicznego języka. POLICZKI, NOSEK – schody mają twarz. Czy z drewna, czy z kamienia, z betonu, czy z żelaza – dlaczego ludzie nawet najbardziej topornym rzeczom nadają podobieństwo do własnego oblicza, nadają martwej materii nazwy części ciała, personifikują ją? Czy ukryta czułość sprawia, iż sucha praca wydaje się specjalistom od techniki znośniejsza? Czy każda praca, w każdym zawodzie funkcjonuje na tych samych zasadach, co pytanie mojej matki o chusteczkę?

Kiedy byłam mała, mieliśmy w domu szufladę z chusteczkami. Były w niej dwa rzędy, w każdym trzy gromadki: Po lewej chusteczki męskie dla ojca i dziadka. Po prawej chusteczki damskie dla matki i babci. W środku chusteczki dziecięce dla mnie. Szuflada kryła w sobie obraz naszej rodziny w formacie chusteczki do nosa. Chusteczki męskie były największe, na brzegu miały ciemne paski utrzymane w brązie, szarości lub bordo. Chusteczki damskie były mniejsze, ich brzeg jasnoniebieski, czerwony lub zielony. Chusteczki dziecięce były najmniejsze, bez ozdobnego brzegu, ale z kwiatami lub zwierzętami na białym kwadracie. Wszystkie trzy gatunki chusteczek dzieliły się na chusteczki powszednie, w przednim rzędzie, i świąteczne, w tylnym rzędzie. W niedzielę chusteczka musiała pasować do koloru ubrania, nawet jeśli nie było jej widać.

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi - nowy Pomocnik Historyczny POLITYKI

24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny POLITYKI „Dzieje polskiej wsi”.

(red.)
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną