Wojna rozgrywa się między zwariowanymi totalnie a wariatami trochę spokojniejszymi. Grupa pierwsza obejmuje schizofreników, paranoików, cierpiących na różne rodzaje demencji lub delirium oraz takich, co są w umiarkowanym lub całkowitym stanie psychozy. Grupa druga jest bardziej złożona i obejmuje psycholi, którzy utrzymują jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. Zwykle przybywają na oddział z powodu rozmaitych zaburzeń osobowości albo jakiejś neurozy lub zaburzeń związanych z impulsywnością i samokontrolą.
Na każdym oddziale spokojniejsi panują nad wariatami totalnymi, wynoszą się nad nich, a czasem też ich gnębią i znęcają się nad nimi.
Trzeba podkreślić, że wszelkiego rodzaju depresyjni nie należą do żadnej grupy i z nikim nie walczą, po prostu pokładają się stale po jakichś kątach, z obwisłymi kończynami, pozbawieni nadziei i energii.
Niekiedy możesz się natknąć na pacjenta tak wyjątkowego, tak ekscentrycznego, nienależącego do żadnego obozu, że wojnę prowadzi głównie z samym sobą. Taki był Gawri, mój sąsiad z pokoju numer pięć. Każdego ranka, kiedy się budziłem i wychodziłem z pokoju, pytałem go, jak się dzisiaj czuje, a on dawał mi tę samą odpowiedź: „Czasem bywa, że święto się kończy”. Nie miałem pojęcia, o jakim święcie mówi, ale rozumiałem zasadę – każdego ranka, gdy wstajesz, coś się w tobie kończy. Tak przynajmniej ja to rozumiałem. A kiedy już rzucił mi to zdanie, zaczynał chodzić i nie przestawał do dziesiątej wieczorem. Wtedy wracał do pokoju i kładł się spać. Twierdził, że przez cały dzień musi być w nieustannym ruchu. Jego zachowanie było uważane za odbiegające od normy i dziwne nawet na naszym oddziale, wśród kolekcji tych, co postradali zmysły. Pamiętam, jak siedzieliśmy w kąciku dla palaczy i ktoś powiedział: „Spójrzcie na tego zwariowanego Gawriego”, a wtedy ktoś inny dopowiedział z najprawdziwszą rozpaczą: „Tak, ten Gawri to sto procent kompletnego szaleństwa.