Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Fragment książki: „Leksykon miast intymnych"

materiały prasowe
Czy nie za dużo tego wszystkiego spadło na mnie tamtego dnia? Po pierwsze, dwugodzinna podróż motorówką z Gurzufu, południowe wybrzeże, wszystkie jego skały, jaskółcze gniazda, pasma górskie, Aj-Petri.

Aarau, 2006

Aarau leży w Argowii, której niemiecka nazwa brzmi Aargau, nad rzeką Aare. To oznacza, że Aarau znajduje się w środkowej Szwajcarii, w kantonie Aargau, niedaleko miasta Aarburg. W tej książce Aarau na pewno by nie było, gdyby jego nazwa nie zaczynała się od fantastycznie alemańskiego podwójnego a. A może wcale nie alemańskiego, tylko celtyckiego? Otwieram usta i wypowiadam „Aarau”, przeciągając do granic możliwości tę przyjemność z „aa”. Kiedyś zdradziłem pomysł na tę książkę Walterowi Mosmannowi, który zapytał: „A jakie miasto będzie pierwsze?”. Odpowiedziałem, że Augsburg. „Chociaż nie bardzo wiem, co miałbym o nim napisać” – dodałem. Wtedy Walter poradził mi, żebym zaczął od duńskiego miasta Aarhus. „W ten sposób będziesz miał miasto z podwójnym a na początek książki” – stwierdził. „Ale ja tam nie byłem” – skontrowałem. „To pojedź” – powiedział Walter. Nie pojechałem jednak, bo po sprawdzeniu pisowni i transliteracji odkryłem, że to nie Aarhus, tylko Arhus, co cyrylicą – fonetycznie – należy zapisać jako Orchus.

Okazało się natomiast, że do Aarau jest całkiem blisko – pociągiem jakaś godzina. To znaczy najpierw trzeba było znaleźć się w Szwajcarii, a potem zdać sobie sprawę, jak dogodnie jest ona urządzona – w sensie kolejowym. Jakby specjalnie dla tych, którzy w każdej chwili i bez namysłu gotowi są ruszyć w drogę. Tak więc znienacka wsiedliśmy do pociągu – i z miasta Zug, w kantonie Zug, bez namysłu ruszyliśmy do miasta Aarau, w kantonie Aargau. W mieście Aarau stał pomnik; poprosiłem Pat, żeby zrobiła mu zdjęcie. Ogromnie spodobał mi się napis: „HEINRICH ZSCHOKKE 1771–1848. Pisarzowi, mężowi stanu i przyjacielowi ludu – OJCZYZNA”.

Zrozumiałem, że nasza podróż nie była daremna. Przykład nieznanego mi Heinricha Zschokkego okazał się kluczowy. Teraz mam przynajmniej doniosły cel w życiu – zostać pisarzem, mężem stanu i przyjacielem ludu. Tylko czy odwdzięczy mi się za to OJCZYZNA? I czy odwdzięczy się pomnikiem? A tak by się chciało!

Ałupka, 1966

Czy to alfabetycznie, czy chronologicznie – tak czy siak, w tej książce Ałupka zajmuje drugie miejsce. Jeśli chronologicznie, to ma przed sobą tylko Użhorod. „Ałupka” rymuje się z „chałupka”, a także – nieco mniej dokładnie – z „pupka” i „szalupka”. To ostatnie nieźle wiąże się z morzem, nawet tym Czarnym. Mój ojciec, znany żartowniś, znalazł kiedyś jeszcze jeden ukraiński rym – „załupka”, czyli cipulka. Przy tym głośno wyrażał radość ze swojego odkrycia, sądząc, że jestem za mały, żeby zrozumieć, co w tym takiego śmiesznego. „Zagrajmy w taką grę – mówił. – Ja wymieniam miasto, a ty dodajesz na początku z”. Kiwałem głową na zgodę. „Ałuszta” – zaczynał tata. „Załuszta” – odpowiadałem ja. „Ałupka”. Ojciec wyczekująco mrużył oczy. „Załupka” – odpowiadałem, a ojciec zanosił się gromkim śmiechem. Działo się to, rzecz jasna, na plażach Krymu. Śmiem podejrzewać, że ojcu bywało tam nudno i szukał sobie rozrywek. Ale to już inna epoka, początek lat siedemdziesiątych. Do Ałupki po raz pierwszy trafiłem natomiast pół życia wcześniej. Skąd wiem, że właśnie w 1966 roku? Stąd, że tego dnia na schodach prowadzących do pałacu księcia Woroncowa kręcono film kostiumowy o przejmującym tytule Poemat dwóch serc. Właśnie odszukałem go w informatorach: studio filmowe Uzbekfilm, rok 1966, reżyseria Kamił Jarmatow.

Czy nie za dużo tego wszystkiego spadło na mnie tamtego dnia? Po pierwsze, dwugodzinna podróż motorówką z Gurzufu, południowe wybrzeże, wszystkie jego skały, jaskółcze gniazda, pasma górskie, Aj-Petri. Po drugie, droga od przystani do zachodniej bramy pałacu i cała ta mieszanka Anglii z Alhambrą, Buckingham z Mauretanią, Waltera Scotta z Harunem ar-Raszidem. Po trzecie, kamienne lwy po obu stronach paradnych schodów – zwłaszcza ten śpiący. („Nie obudź w nim bestii” – zażartowałby mój ojciec, gdyby w tamtym roku mógł przyjechać z nami). Po czwarte, pani przewodniczka poważnie oznajmiła, że „nie ma Boga nad Allaha”.

A po piąte, kręcono tam film, Poemat dwóch serc, orientalny melodramat w bajkowej scenerii: „Śpiewak Murad Ali, ujrzawszy przypadkiem portret tancerki szacha Madiny Banu, zakochuje się w pięknej dziewczynie i wyrusza na jej poszukiwanie. Trafia do pałacu szacha i wkrótce pozyskuje wzajemność wybranki. Ale szach dowiaduje się o wszystkim. Rozgniewany władca daje śpiewakowi wybór: rozstanie z ukochaną lub publiczne spalenie obojga. Wierni swojej miłości Madina Banu i Murad Ali wybierają śmierć w płomieniach”. Pamiętam, że potem, we Frankiwsku, poszliśmy do kina Kosmos, gdzie można było to wszystko zobaczyć. Mama chyba płakała – jakby to był indyjski film, a nie uzbecki.

Tamtego dnia w Ałupce na każdym kroku trafialiśmy na rozmaite postaci w kolorowych turbanach, szarawarach i dżalabijach – aktorów pierwszo-, drugo-, trzecioplanowych, uczestników scen zbiorowych. Błądzili po wszystkich korytarzach, podwórzach, gromadzili się przed główną bramą, na schodach, całymi grupami obsiadali fontanny, kwietniki oraz kioski z piwem i napojami. Wszystko to przypominało podupadły moralnie bagdadzki bazar z czasów kalifatu. Tancerki nie pamiętam, ale doskonale pamiętam szacha, który grał w szachy z Muradem Alim, by zabić czas w przerwie. Jeden z aktorów, gruby i poważny, jakiś wielmoża i pewnie wedle scenariusza wielki niegodziwiec (Abbas Bakirow? Baba Annanow? Zakir Muchamedżanow?), chwalił się mamie swoimi klejnotami. Pamiętam diament w jego zawoju i pierścień z błyszczącym rubinem na palcu. Pamiętam, że nawet ja, sześciolatek, nie wierzyłem mu, kiedy mówił, że są prawdziwe. Nikogo z nas w tym filmie i tak nie pokazali.

Antwerpia, 2006

Za nic nie mogę sobie przypomnieć nazwy tej ulicy. Jestem pewien, że znajduje się gdzieś niedaleko głównego dworca kolejowego, Antwerpen Centraal. Ale co to znaczy „niedaleko”? To może być i pięć minut na piechotę, i dwadzieścia pięć. Na planie miasta taka różnica będzie bardzo istotna. Pozostaje mi wspominanie wszystkiego innego, bez uciekania się do skrupulatnej dokładności topograficznej. A więc tamta ulica. Pamiętam, że dość wąska i nieco wygięta. Ktoś, i niebezpodstawnie, mógłby ją nawet nazwać uliczką. Historyczne centra chyba wszystkich europejskich miast są poszatkowane właśnie nie ulicami, tylko uliczkami. Flandria nie jest tu wyjątkiem, lecz jednym z naocznych przykładów. A więc tamta uliczka. Cała była niezwykle przedziwna – jakby wymyślił ją Bruno Schulz. Przez moment Antwerpia zdała mi się Drohobyczem – rzecz jasna, nieco czystszym.

Tyle że Schulz pisał o sklepach cynamonowych, a tu były brylantowe. Sklepy, pracownie i magazyny – cokolwiek się tu znajdowało, było wyłącznie brylantowe. Słowem, na tej ulicy diamenty z całego świata przeistaczały się w brylanty. Tu je gromadzono, oceniano, ważono, szlifowano i oprawiano. I zapewne od czasu do czasu sprzedawano. Słowo „diamenty” to jedno z pierwszych skojarzeń ze słowem„Antwerpia”. A najbliżsi Antwerpii i diamentów są chasydzi. Jeśli ktoś chce wiedzieć, jak wyglądała miejscowa ludność na starych przedmieściach Kołomyi, Bolechowa czy wspomnianego już Drohobycza zaledwie sto lat temu, niech jedzie do Antwerpii, diamentowej stolicy Zachodu. Niech pełną piersią odetchnie diamentowym pyłem na tej uliczce Krokodyli.

Jej mieszkańcy są dokładnie tacy, jacy być powinni – wzorcowi, okazowi, ortodoksyjni, przyodziani przeważnie w czerń, z brodami i pejsami, najczęściej w kapeluszach, ale gdzieniegdzie trafiają się i jarmułki albo nawet wielkie futrzane czapy, wszyscy niczym z ilustracji w atlasach historyczno-etnograficznych albo ze starych sepiowych fotografii, wszyscy niczym świeżo z Podola, Galicji, Bukowiny, z jakichś zapadłych wołyńskich, transkarpackich i transylwańskich miasteczek, ale nie dzisiejszych, tylko takich, których w rzeczywistości już nie ma, z których pozostały tylko toponimy. W nazwach ich antwerpskich dynastii niezmiennie pobrzmiewa echo jednej i tej samej części świata: Pshevorsk, Satmar, Vizhnitz, Chortkov, Lubavitch. I wszyscy oni siedzą na diamentach. Są ich tysiące, a na tej ulicy zgromadziły się dziesiątki.

Ale wszyscy trzymali się jednej, z naszego punktu widzenia – lewej strony. Po prawej ciągnęły się takie same sklepy z diamentami, pracownie szlifierskie i tym podobne zakłady jubilerskie. Obok nich stali Hindusi. Dlatego że oprócz chasydów diamentami w Antwerpii zajmują się właśnie oni. I wyglądało to jakoś bardzo ekstremalnie: ta konkurencja egzotycznych czarowników, te dwie kolonie, dwie diaspory, dwie cywilizacje, dwie tysiącletnie szkoły szlifowania rzeczywistości, brylantowa potyczka Jahwe i Sziwy, Spinozy i Kabira, lewa strona ulicy i prawa, dwa brzegi wieczności, czarni, czasem czarno-biali chasydzi i kolorowe miedzianoskóre dżinny w jeszcze bardziej kolorowych turbanach, Przeworsk i Gudźarat, Europa Wschodnia i Indie Zachodnie, Galicja i Golkonda, dwie diamentowe półkule świata.

Bo kto szlifuje diamenty, ten włada światem, prawda? Dorównać tej megametaforze zdołali tylko bezdomni na Antwerpen Centraal. Nadciągała noc, więc przybywali do hali głównej pod jej fantastycznie wypukłe, katedralne sklepienie, wypełzali ze wszystkich zakamarków na jakieś swoje zebranie i głośno, ochryple witali się ze sobą, wszyscy, nie wiedzieć czemu, wyłącznie po polsku.

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną