Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki: „Znaki szczególne”

materiały prasowe
Ostatni wagon przeleciał z hukiem. Wybiegliśmy na tory. Złapał nas jeszcze ciągnący się za pociągiem ciepły wiatr, pachniał zrudziałymi podkładami i suchym pyłem.

Z tornistrami na plecach i workami na kapcie zwisającymi z nadgarstków łaziliśmy po kamieniach, wypatrując złotówki. Leżała między kamieniami na nasypie. Spłaszczona, lekko wygięta, ale niezupełnie gładka — z widoczną wciąż cyfrą „jeden” i plecionymi listkami wokół. Kładliśmy ją więc znów na szynie i bawiliśmy się, skacząc po podkładach, aż do następnego pociągu. Do chwili, gdy dzwonki na przejeździe zaczynały hałasować, a ich czerwone ślepia mrugały niewyraźnie, tylko trochę rozjaśniając pokryte kolejowym brudem reflektory. Wiedzieliśmy, że mamy dość czasu — pociąg dopiero wyłonił się zza zakrętu kilka kilometrów dalej.

Powoli odchodziliśmy w krzaki, jedynie chudy Piotrek zostawał do ostatniej chwili. Przykładał ucho do szyn i słuchał narastającego syczenia. Śmiał się szczerbatą opaloną buzią i wreszcie biegł do nas. Patrzyliśmy, jak pierwsze koła uderzają w monetę, i po wszystkim każdy przysięgał, że widział dokładnie, jak mignęła, wylatując w górę, w bok, na prawo, na skos.
Niewiele dla nas znaczyła — coraz cieńsza, coraz gładsza złotówka, leciutka, zrobiona z aluminium. Jakby właśnie tyle była warta: chwilę zabawy po szkole, w pół drogi na osiedle. Złotówkę pod pociąg mógł dać każdy, choćby Piotrek, który trzeci rok nosił ten sam sweter, z dawno za krótkimi rękawami. Złotówkę wysupłałby ze swoich cuchnących dresów nawet Benek — dobroduszny facecik odgrywający rolę lokalnego pośmiewiska. Mieszkał niedaleko plebanii, mówił z trudem, ale uwielbiał liczyć. W każdą niedzielę dyżurował przed kościołem, niczym drogowskaz, i przeliczał wiernych przychodzących na mszę. W tygodniu stawał przy przejeździe i czekał na pociągi.

Reklama