Czytając zapiski Johnny’ego Casha, widzimy muzyka, jak siedzi na werandzie, gdzieś na południu Stanów, i snuje swoją gawędę o życiu. Jakbyśmy go słyszeli, jak opowiada z humorem o 40 latach spędzonych w autobusie w trasie koncertowej: „jeśli chcecie wiedzieć, co tak naprawdę się zmieniło od tego czasu, powiem wam. W 1957 nie było chrupiącej panierki. Poza tym wszystko jest tak samo”. Życie Casha znamy dobrze, kilka lat temu powstał film „Spacer po linie”, a sam Cash ma bogate życie pośmiertne, cały czas wychodzą albumy z jego nagraniami. Jego historia była wiele razy opowiadana: uzależnienie od prochów, próba samobójcza, nawrócenie i załamanie kariery, kiedy to najchętniej śpiewał o Jezusie.
Autobiografia nie przynosi więc rzeczy zupełnie nowych, ale pozwala nam pobyć z Cashem, który nie idealizuje swojego dzieciństwa na polach bawełnianych ani nie chce epatować swoimi przeżyciami. Opowiada, jak było, czasem nawet jest zniecierpliwiony, bo ma wrażenie, że po raz kolejny musi wciskać czytelnikom czerstwe kawałki. Mówi wprost o swojej religijności, ale bez natrętnego kaznodziejstwa: „Jedynym człowiekiem, który może cię ocalić, jesteś ty sam” . Czasem ta gawęda staje się spowiedzią, kiedy przyznaje się do krzywd, które wyrządzał bliskim. A czasem brzmi (to też zasługa tłumacza Adama Pluszki) wręcz jak jego piosenka: „Wjeżdżamy do Memphis, gdy wstaje niedzielne słońce, i czy to nie jest świetne?”.
Johnny Cash, CASH. Autobiografia. Współpraca Patrick Carr, przeł. Adam Pluszka, Czarne, Wołowiec 2014, s. 323