Dorota Jarecka: W jakim stanie ducha zastają cię przemiany roku 1989?
Anda Rottenberg: Latem 1989 roku pojechałam z moim synem do Rosji. Rozluźniło się. Dostałam zaproszenie od wuja i chciałam dziecku pokazać moje miejsce urodzenia. Mateusz skończył osiemnaście lat. Najpierw polecieliśmy do Moskwy, gdzie mieszkaliśmy parę dni u znajomych dysydentów, artystów. Znałam ich z dawnych lat, bo kilku z nich, na przykład Dimę Pławińskiego, Władimira Niemuchina udało mi się sprowadzić do Polski w 1976 roku, akurat w czerwcu, więc mieli co oglądać. W 1989 roku, podczas tego pobytu z Mateuszem, nie wszyscy z nich byli już dysydentami, jeden z kolegów na przykład zajmował się wysyłaniem na Zachód wagonów rosyjskiego malarstwa, bo „nowi ruscy” zaczynali być w modzie. Któregoś dnia trafiliśmy do jego mieszkania na Starym Arbacie, rozległego, z dużą ilością sypialni. Co pewien czas ktoś dzwonił do drzwi i meldował, że jest taki deficytowy produkt, jakieś konserwy, jakaś kawa, i czy dostarczyć. A on zamawiał: – Daj dwie skrzyneczki. No i jego totumfacki dostarczał a to skrzynkę wódki, a to hurtowe ilości papierosów albo jakiś inny towar. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje, bo w szufladzie miał broń. Wtedy zobaczyłam, jak się buduje w Rosji kapitalizm. Potem polecieliśmy do Nowosybirska. Mieszkał tam mój wuj, brat mamy. Żył z emerytury, wzmocnionej zapewne z powodu zasług na froncie. Lato spędzał na swojej daczy, na Syberii. Tam jest krótki okres wegetacji, więc wszystko było pod szkłem albo w foliach – rozmnażał pomidory z nasion w doniczkach, potem sadził sadzonki. I kiedy robił dla nas sandacza po polsku – sudak pa polski – z telewizji się dowiedziałam, że mamy premiera i że jest nim Mazowiecki. A mój wujek, komunista, kiedy nas odprowadzał na lotnisko, stanął przy mapie Związku Radzieckiego i pokazał palcem – to odpadnie, to odpadnie i jeszcze tamto odpadnie, zostanie Nowosybirsk i Moskwa.
Po przełomie dostałaś propozycję prowadzenia Departamentu Plastyki w ministerstwie kultury.
Nie od razu. Jeszcze we wrześniu 1989 roku wróciłam na krótko do ZSRR, już w innym charakterze, bo zawodowo. Pojechałam do Gruzji na kongres AICA – po Olku zostałam przewodniczącą Sekcji Polskiej. Na tym kongresie poznałam kuratorów z rosyjskiego offu, nowe pokolenie: Lonię Bażanowa, Wiktora Misiano, Andrieja Kowaliowa, Jekaterinę Diegot. W samolocie Ryszard Stanisławski przeszedł ze mną na ty. Powiedział: – Źle znam angielski, czy mogłabyś przeczytać mój referat na kongresie? – Następnie wystąpił po francusku i powiedział, że słabo zna angielski, więc prosi swoją koleżankę, żeby przeczytała.
Dlaczego, jakie to miało znaczenie?
To były gry strategiczne. Stanisławski pokazał, że mnie promuje: gdyby były wątpliwości co do mojej pozycji w AICA, to on pokazuje, że „jesteśmy razem”. I jednocześnie, za moim pośrednictwem jako osoby z „drugiego obiegu”, uwiarygadnia siebie samego i swoją partyjną przeszłość. A kiedy byliśmy w Tbilisi, odpytał, gdzie jest kościół katolicki i w niedzielę rano poszedł na mszę. Co miałoby być w tym złego? Nic złego, pokazuję tylko, jaki to był niebywały strateg. Przez prawie trzydzieści lat prowadził Muzeum Sztuki w Łodzi. Był w partii. W roku 1983 zorganizował wystawę Présences Polonaises w Centre Pompidou w Paryżu, która była oprotestowana przez emigrację i źle widziana w kręgach opozycyjnych. Zaczął nad nią pracować przed stanem wojennym, włożył strasznie dużo wysiłku w jej przygotowanie, ale przyszedł stan wojenny, a on nie zmienił swojej postawy. Wystawa była ważniejsza niż okoliczności polityczne. Inaczej musiałby zrobić to, co Aleksander Wojciechowski, czyli przejść do jawnej opozycji. Wojciechowski był w latach 70. komisarzem polskiego pawilonu na Biennale Sztuki w Wenecji. Kiedy przyszedł stan wojenny, odmówił współpracy z ministerstwem i zrezygnował z firmowania polskiego pawilonu w Wenecji swoim nazwiskiem – przecież to był i nadal jest pawilon rządowy. Niektóre jego zachowania były niebywale odważne, bardzo go szanowałam. Jako jeden z niewielu przeszedł suchą stopą przez cały PRL, nie umoczył się w socrealizmie. Ale nie mogę powiedzieć, że strategia Stanisławskiego była zła, na lata 60. i 70. była pewnie najlepsza. Zbudował taką markę Muzeum Sztuki w Łodzi, jakiej nie miało żadne polskie muzeum, robił stójkę z piruetem, żeby wprowadzać coraz to nowe pokolenia polskich artystów na scenę światową.
Był ci bliski?
Nie chodzi o bliskość. Obserwowałam go przez wiele lat, od czasu moich wizyt w Łodzi podczas pracy nad magisterium. Bywał w Zachęcie, uczestniczył w obradach różnych tamtejszych jury. Obserwowałam też jego zachowania podczas rozmaitych kongresów AICA. I widziałam, że przy całym swoim uwikłaniu potrafił demonstrować postawę większej niezależności i godności niż wielu innych. Pamiętam, w Kolonii, w roku 1977, był straszny tłok na bankiecie, na którym serwowano jakieś kotlety. Ryszard poszedł na drugą stronę ulicy i zamówił w barze kanapkę i whisky – bo ten bieg po kotlety był upokarzający. W Zurychu, rok później, prowadził któreś z obrad plenarnych i musiał utrzymywać dyscyplinę związaną z czasem wypowiedzi. Na scenę wyszedł jakiś poeta starej daty, zapomniałam nazwiska, rozhulał się ze swoimi wywodami i oczywiście przekroczył czas. Ryszard zapowiedział, że daje mu jeszcze trzy minuty, a potem wyłączył mikrofon. Musiałabyś zobaczyć to fukanie obrażonego geniusza. Był miękki i przyjazny wobec słabych, ale silnym nie pozwalał wejść sobie na głowę. Jean-Hubert Martin, znany kurator, opowiadał mi, jak Stanisławski bronił polskiej sztuki podczas jakiejś kolacji w Paryżu. Krzyczał: – Nie jesteśmy Zulusami, domagam się równego traktowania! – Może to było politycznie niepoprawne z punktu widzenia Afrykanów, ale bardzo patriotyczne. Reasumując: był postacią złożoną, dla niektórych mocno kontrowersyjną, ale miał poczucie misji i umiał ją realizować z korzyścią dla polskiej sztuki.
*
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.