Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki: „Czardasz z mangalicą”

materiały prasowe
Najprzyjemniejszy jest ten odcinek od Bratysławy do węgierskiej granicy, jakieś dziesięć kilometrów, po prawej stronie leży już Austria ze swoimi strudlami, wiener schnitzlami, ze swoim lukrem, pudrem i Mozartkugeln...

Zielony Król

Jechałem do Miszkolca po paprykowaną słoninę z mangalicy i węgierskie wino, jakbym jechał po złote runo. Przez Słowację od granicy w Koniecznej, przez ten słowacki znany na pamięć smutny wschód, przeskoczyłem dość szybko i sprawnie, znam tę drogę już zbyt dobrze, od jakiegoś czasu zauważam, że wpadłem w rutynę znanych dróg. Jadąc przez Słowację, zawsze czuję, jakbym jechał przez opustoszały kraj, a może kraj trochę za duży jak na tę liczbę ludzi i samochodów, szczególnie mam tu na myśli wschód Słowacji; daje mi to jakieś przyjemne poczucie uśpienia prowincją, nawet jeśli jestem na opustoszałej autostradzie między Preszowem a Koszycami, która ma zresztą raptem trzydzieści kilometrów. W każdym razie zawsze staram się przez tę Słowację w miarę szybko przejechać, nie jest to dla mnie bynajmniej jakaś „zapasowa ojczyzna” jak dla Andrzeja Stasiuka, to dla mnie kraj tranzytowy, którego przekleństwem jest to, że leży na mojej drodze z Polski na Węgry i z Węgier do Polski, więc mimo iż nieustannie jeżdżę przez Słowację, to właściwie jej nie znam, a jedynie rozpoznaję to, co wzdłuż drogi się mieści. Zatem jadąc przez Słowację, doświadczam czegoś w rodzaju letargu za kierownicą i mimo że droga jest krótka, to czuję większe zmęczenie, niż gdybym zamiast dwustu kilometrów przejechał dwa tysiące niemieckimi autostradami, a to przecież doskonałe niemieckie autobahny powinny grozić śmiertelnym uśpieniem. Droga przez wschodnią Słowację nie jest dla mnie drogą przez zapasową ojczyznę, bo mam już dwie ojczyzny, a właściwie ojczyznę i matczyznę, a to i tak za dużo, tak jak za dużo jest mieć dwoje rodziców, bo z jednym jest wystarczająco dużo kłopotów.

Reklama