Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki: „Americana”

materiały prasowe
Moja dziewczyna i żona Quincy'ego uśmiechnęły się, stwierdziwszy, że obie mają kolczyki w kształcie pacyfek. Zaprowadziłem B.G. do salonu. Czekaliśmy, aż ktoś podejdzie i nas zagadnie.

1

A potem dobiegł końca jeszcze jeden nudny, koszmarny rok. Przed wystawami sklepów rozwieszono lampki. Sprzedawcy kasztanów pchali dymiące wózki. Wieczorami tłum gęstniał, a rzeka pojazdów wzbierała rykiem przyboju. Święci Mikołajowie na Piątej Alei z dziwnie smutną delikatnością pobrzękiwali dzwoneczkami, jakby solili sponiewierany brutalnie kawał mięsa. Ze sklepów dobiegała muzyka: reklamowe przyśpiewki, nabożne pieśni i hosanny, a orkiestry Armii Zbawienia trąbiły na wojskową nutę, zanosząc się lamentem pradawnych chrześcijańskich legionów. Akurat tam i wtedy te dźwięki (brzęk czyneli i łoskot bębnów zapiętych w wysokie kołnierze) brzmiały trochę dziwacznie, niby łajanie dzieci za jakiś otchłanny grzech, i chyba irytowały przechodniów. Ale urocze, niczym niezrażone dziewczyny załatwiały sprawunki we wszystkich obłędnych sklepach, maszerując przez ich magnetyczny zmierzch, jakby były tamburmajorami, wysokie i różowe, z kolorowymi paczkami przyciśniętymi do wrażliwych piersi. Owczarek alzacki niewidomego spał, nie zwracając na to wszystko uwagi.

W końcu dotarliśmy do mieszkania Quincy'ego. Otworzyła nam jego żona. Przedstawiłem jej B.G. Haines, swoją dziewczynę na ten wieczór, i słysząc jednym uchem, że rozmawiam z panią Quincy o Indiach, zacząłem równocześnie liczyć gości. Liczyłem obecnych, bo taki już miałem zwyczaj. To, ile osób zgromadziło się w danym miejscu, wydawało mi się istotne - może dlatego, że w docierających raz po raz wiadomościach o katastrofach lotniczych i starciach wojskowych zawsze podkreślano liczbę zabitych i zaginionych. Taka dokładność działa na odrętwiały mózg jak elektryczne łaskotki. Drugą z kolei sprawą do ustalenia było natężenie wrogości.

Reklama