Stratowano tam przed wejściem na koncert 11 fanów, ale zespołowi nikt o tym nie powiedział – mieli grać dalej. Zestawiona z takich niewesołych opowieści, ale fascynująca autobiografia „Kim jestem” nie sprawi może, że ktoś zapała do bohatera miłością, ale lepiej zrozumie i jego, i zjawisko, którego częścią jest do dziś, gdy jego grupa The Who obchodzi 50 urodziny.
Brutalnie szczera książka to wyrównanie rachunków po latach bycia „tym trzecim” – po kolegach z The Beatles i The Rolling Stones. Bo pisarskim umiejętnościom Townshenda, jednego z większych erudytów w rockowym gronie, trudno dorównać. Jednocześnie jest to rachunek sumienia, bo człowiek, który zasłynął pierwszym scenicznym aktem roztrzaskania gitary elektrycznej, jednocześnie niszczył swoje związki, życie innym, a przy okazji własne zdrowie (narkotyki) i reputację. Po latach potrafi na chłodno analizować własne poczynania, a sens jego ogólniejszych refleksji bywa podobny jak w najlepszych wspomnieniach kolegów z pokolenia. „W 1945 r. muzyka popularna miała ważny cel do spełnienia: dać odpór powojennej depresji, przywrócić romantyczne, pełne nadziei aspiracje wykończonym ludziom” – pisze.
Nie ucieka przed niesławną aferą z pornografią dziecięcą, w którą wplątać go miała społeczna praca na rzecz ofiar molestowania. A do tej ostatniej skłoniły go mroczne wydarzenia z własnego dzieciństwa. Opowiada też otwarcie o seksualnych rozterkach okresu dojrzewania. Ale jedynym mężczyzną, z którym – jak przyznaje – chciał się przespać, był Mick Jagger. Czy można to uznać za kolejne świadectwo dobrego gustu lidera The Who?]
Pete Townshend, Kim jestem, przeł. Jacek Sikora, Bukowy Las, Wrocław 2014, s. 496