Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki „Wschód”

materiały prasowe
Na początku to jest takie uczucie, jakby geografia robiła sobie z ciebie jaja.

Leci się jakieś sześć czy siedem tysięcy kilometrów, czyli tyle, ile do Indii albo do Kongo, i na końcu jest coś w rodzaju hipertroficznego Węgrowa albo rozdętych Siemiatycz. Tak było w Irkucku, gdy wyszedłem na pierwszy spacer. Na Gagarina, na Marksa, na Lenina nie mogłem uwolnić się od przejmującego poczucia, że to wszystko znam. Te neoklasyczne fasady, napisy cyrylicą, kolumny, tympanony, cały ten przepych na pokaz, a zaraz obok dziury, kałuże i potłuczone flaszki. Znałem to, znałem jeszcze z dzieciństwa.

Jakbym tu już był. Ale to tylko odzywała się moja podświadoma Rosja sprzed kilkudziesięciu lat, odzywała się jej najstarsza obecność: jakieś czasopisma dla dzieci? Coś w rodzaju komiksu? Jakaś rysunkowa postać, ludzik złożony z geometryczno-technicznych form, mały robot? Jeszcze na długo przed piątą klasą i pierwszą lekcją rosyjskiego. Ta „Murziłka” czy coś podobnego to jest najwcześniejsze wspomnienie rosyjskości. Po prostu wiedziałem, że to jest rosyjskie, radzieckie czy po prostu „ruskie”, jak z lękiem i odrazą mówiła moja mama, która pamiętała, jak Sowieci rabowali jej wieś, i pamiętała matrosów w podkoszulkach w niebieskie paski cumujących swoją kanonierkę na Bugu.

Ale skąd się wzięła w domu ta rysunkowa opowieść? Może ojciec przyniósł z fabryki, bo rozdawali za darmo? W sześćdziesiątym siódmym albo ósmym mogli rozdawać, tak jak rozdawali milicyjny tygodnik „W Służbie Narodu”.

I teraz ten Irkuck i Angara ujęta w betonowe nabrzeża. Nad samą wodą rosło zielsko, a w zastoiskach zbierała się tłusta woda. Dziewczyny przechadzały się z butelkami piwa i potem chichotały i sikały w krzakach.

Reklama