Z Poznania pojechałam do Paryża jak królowa: z paszportem, o który mi się we wszelkich kancelariach wystarano, tak że palcem nie musiałam kiwnąć, z listami polecającymi, które napisali mi jenerał Chłapowski i Przyłuski, arcybiskup, który prosił jednego księdza tamecznego, Jełowickiego, żeby mnie do Rzymu odstawił, bo trzeba Ojcu Świętemu z mojego męczeństwa zdać relację. Był ten Jełowicki, wówczas ksiądz Aleksander, potym drogi mój ojczyńka, opiekun troskliwy i niestrudzony tłomacz, bratem u zmartwychwstańców. Wcześniej o zmartwychwstańcach nie słyszałam, teraz mieli być mi najbliżsi, bo to do nich dostałam listy. Tak, nie do jednego, ale do wszystkich. Myślałam, że się o mnie pobiją. Arcybiskup szczególniej jednak wskazał ojczyńkę, jego bowiem znał z nich najlepiej. Jełowicki swego czasu był powstaniec, a potym pisarz i drukarz; lubił on różne bajeczki, wydawał powiastki i wiersze tego Mickiewicza, o którym nic nie wiedziałam, ale tu co mówili: „Jełowicki”, to i „Mickiewicz” zaraz, więc zapamiętałam to sobie, bo z miejsca uczułam, że drukarza najłatwiej będzie mi do siebie przekonać. A pozostali? Ani zakonnicy, ani świeccy, węszyli dopiero za powołaniem, szukali swojej reguły jak ślepe szczenięta; wszyscy z Polski, ale jeden Rusin, jeden Litwin, jeden Polak... mieli w Paryżu swojego mistrza, który parę lat wcześniej wybrał się do Rzymu i tutaj skonał. Pytałam, czy przyjęli miano „zmartwychwstańców”, bo czekają na zmartwychwstanie Polski, ale barzdzo się obruszyli; na początek jednak starczyło powtarzać „Bóg” i „Polska”, „Moskale” i „męczeństwo”, w różnych porządkach, a łzy już w oczach stawały, sznirpiły nosy i palce same sięgały po różańce.
Z Poznania pojechałam do Paryża jak królowa.
Reklama