W nowej powieści autora dobrze przyjętej „Nocy żywych Żydów” narratorką jest kobieta. Trafia na bezludną wyspę, by spędzić samotne wakacje, na które wysłał ją bogaty mąż. Ale równie dobrze może być to tylko fantazja znudzonej kury domowej, która bierze wreszcie odwet na rzeczywistości. Sensacyjna historia, którą opowiada, składa się bowiem z cytatów z rozmaitych filmów, a dialogi co rusz przypominają jakiś sitcom. Do gry konwencjami Igor Ostachowicz przyzwyczaił nas w poprzedniej książce, odwołującej się do filmów Tarantino. Teraz dostajemy coś w rodzaju sensacyjnej komedii z modnym wątkiem uzależnienia – nasza bohaterka manipuluje rzeczywistością za pomocą mieszanek leków (sama nie jest w stanie bez nich funkcjonować). Jej otoczenie to początkowo tylko nieznany mężczyzna, Polak, który niespodziewanie pojawia się na tej bezludnej wyspie. Magda podejrzewa, że jest mordercą, i próbuje ustalić, skąd się wziął, a więc otumania go prochami i dla czystej frajdy robi mu tatuaże. Kiedy Jarek jest przytomny, zachowują się jak para z długim stażem: oglądają filmy i prowadzą rozmowy o życiu, całe to ich współżycie na wyspie ciągnie się niemiłosiernie.
Największym problemem książki Ostachowicza jest to, że pomysł na zabawne i zaskakujące opowiadanie rozciągnął w rozwlekłą powieść. Problematyczna jest również bohaterka, która zachowuje się dziwacznie i niewiarygodnie, jak postać wycięta z komiksu, pozlepiana z kilku bohaterek literatury kobiecej (jej rozważania o mężu, jego pieniądzach i o psychologii) i doprawiona sosem z „Kill Billa”. Zabawne jest tylko to, że nie wiemy, które z pary bohaterów jest większym psychopatą. Ale na dobrą powieść to za mało.
Igor Ostachowicz, Zielona wyspa, W.A.B., Warszawa 2015, s. 416