Małe, spokojne uniwersyteckie miasteczko Princeton aż się prosi o jakąś krwawą legendę. Stworzyła ją Oates w swojej gotyckiej powieści. Najpierw mamy wrażenie, że czytamy opasłą powieść historyczną o zdarzeniach z lat 1905–06, w której pojawiają się prawdziwe postaci, takie jak rektor i przyszły prezydent Woodrow Wilson. Im dalej jednak, tym coraz więcej zdarzeń nadnaturalnych. Narrator, historyk, relacjonuje nam zdarzenia, w które sam z trudem wierzy. Oto jakaś klątwa ciąży na rodzinie Slade’ów, Annabel zostaje porwana sprzed ołtarza, znika mały Todd, wielu mieszkańców Princeton miewa wizje potworów – przede wszystkim węży. Czy to atak zbiorowej histerii kobiet czy halucynacje? – zastanawia się narrator. Ale poza tymi sensacjami życie toczy się leniwie. Oates świetnie portretuje miasteczko: sfrustrowane żony, leczone elektrowstrząsami na nerwy i czytające potajemnie Bakunina, emancypantki w niebieskich pończochach, wreszcie Uptona Sincaire’a, prawdziwego pisarza – socjalistę. Kapitalna jest scena spotkania Sinclaire’a z jego idolem Jackiem Londonem, który okazuje się kimś zupełnie innym, niż młody pisarz się spodziewał. W ten obyczajowy realizm wplecione są opowieści z baśniowego zamku na bagnach, do którego potwór zwabia kolejne postaci (bagna wokół Princeton są prawdziwe).
Oates ma temperament pisarki obyczajowej, jej portrety bohaterów zapadają w pamięć. Pamiętniki i korespondencję z epoki umiejętnie łączy z fikcją. Jednak powieść jest nierówna. Oates nie jest też Stephenem Kingiem (który zresztą bardzo chwalił tę powieść), więc dreszczu prawdziwej grozy raczej czytelnik nie zazna. Najważniejsze, że udało się jej uchwycić ducha tej miejscowości, która i dzisiaj jest tak samo sielska i senna (zwłaszcza w porównaniu z niedalekim Nowym Jorkiem), a może kryć w sobie tajemnice.
Joyce Carol Oates, Przeklęci, przeł. Katarzyna Karłowska, Rebis, Poznań 2015, s. 552