Pracownik managementu średniego szczebla zakochuje się – nie bez wzajemności – w żonie dyrektora. Dyrektor, groteskowy opój i megaloman, dowiaduje się o tym romansie, na razie czysto platonicznym. Ponieważ nie może uderzyć bezpośrednio w podwładnego (tamten jest dobrze ustosunkowany w centrali), obmyśla plan zemsty, w który włącza na zasadzie bezlitosnego szantażu człowieka z samych dołów, prostego, lojalnego robotnika. Oto, w dużym uproszczeniu, fabuła „Strefy interesów” Martina Amisa. Brakuje tylko jednego szczegółu: cała ta historia rozgrywa się w Auschwitz. Dyrektor jest nazistowskim komendantem obozu, podwładny – oficerem SS, oddelegowanym do współpracy z przemysłem chemicznym, robotnik – żydowskim więźniem z Sonderkommando. A zatem prowokacja, co zresztą nie dziwi w wypadku Amisa. Ale prowokacja, która się w sumie prozatorsko broni, bo Amis ma świetny warsztat pisarski, potrafi subtelnie cieniować dialogi i portrety, oscylując między komedią a zimną grozą, grając żmudną monotonią codzienności Zagłady, nudą przykrych obowiązków i wielkich liczb.
Powieść „Strefa interesów” przywołuje obraz nazistowskiego totalitaryzmu jako obłędnej korporacji, której niedosiężny szef (w książce nie pada imię i nazwisko Adolfa Hitlera) właśnie ostro przeinwestował w imię niepewnych zysków. Owa korporacja bardzo by chciała wytworzyć coś konstruktywnego, lecz na razie śrubuje rekordy komplikacji obiegu kancelaryjnego, a produkuje wyłącznie śmierć. Problem w tym, że Amis, jakkolwiek błyskotliwy, nie mówi nic nowego ani o nazizmie, ani o Holocauście, a to, co mówi, znacznie ciekawiej ujął w swoim czasie Jonathan Littell w „Łaskawych”.
Martin Amis, Strefa interesów, przeł. Katarzyna Karłowska, Rebis, Poznań 2015, s. 416