O „Scenach łóżkowych” Adama Wiedemanna może ktoś powiedzieć: groch z kapustą, ewentualnie wielkie materii pomieszanie. Tymczasem jest to jeden z najlepiej skomponowanych zbiorków opowiadań ostatnich lat.
Składają się nań wyśnione w ciągu ponad dziesięciolecia (1987–2000) obrazy połączone różnymi spoiwami. Wspólni bohaterowie, podobne motywy, te same miejsca – to tylko niektóre z nich. Amatorami zapisywania snów byli już surrealiści, a poza nimi para amerykańskich pisarzy przyjaciół, Anais Nin i Henry Miller. Ale to, co dzieje się u Wiedemanna, nie ma z surrealizmem nic wspólnego, jest dość skomplikowaną próbą opowiedzenia życia od podszewki, uchwycenia przeżywanego na gorącym uczynku. Z tym że ów uczynek jest jak najbardziej rzeczywisty. A wydawałoby się, że jest inaczej.
Wiedemannowi śnią się rzeczy niestworzone: jest śledzony i prześladowany, w Krakowie toczy się wojna, rozmawia z Catherine Deneuve i papieżem, jest uczestnikiem przyjazdu angielskiej królowej do Polski, urodził się rybą i wąsikami dyryguje orkiestrą. Pojawia się nawet motyw kotolotka (latającego kota) z twórczości mistrzyni kobiecej s.f. Ursuli K. Le Guin. W istocie, dziwności tu sporo. Gdy jednak przyłożymy do tych opowieści inną miarę, pozbawiającą literaturę jakichkolwiek obowiązków, i zdamy sobie sprawę, że ona nic nie musi, a już najmniej opowiadać o rzeczywistości i potykać się z nią, niejako zamiast nas, „Sceny łóżkowe” okażą się świetnym przykładem libertyńskiego odłamu sztuki. Najmniej są bajkami na dobranoc. Ostatecznie, gdy rozum śpi, budzą się demony.
Co jednak, gdy zasypia rozum pisarza?