W ubiegłym roku na ustach wszystkich czytelników i krytyków znalazły się dwie panie: tajemnicza Włoszka Elena Ferrante i Amerykanka Lauren Groff. Pierwszą polscy czytelnicy mieli okazję dobrze poznać – ukazały się już trzy tomy jej znakomitej trylogii neapolitańskiej. Groff do tej pory nie była u nas obecna, czemu trudno się dziwić, bo dopiero zeszłoroczne „Fatum i furia” przyniosło jej sławę i uznanie. Powieść została książką roku Amazona, trafiła do finału National Book Award, chwalili ją celebryci, pisarze i – znany skądinąd z dobrego gustu miłośnik prozy Jonathana Franzena – prezydent Barack Obama. Trudno się dziwić, bo „Fatum i furia” ma wszystko, co powinno znaleźć się w bestsellerze z górnej półki: ciekawy pomysł narracyjny, nawiązania do klasyki i bardzo wciągającą fabułę, która do końca trzyma w napięciu. Najpierw poznajemy losy związku Lotta i Mathilde Saterwhite’ów z perspektywy męża dramatopisarza, a potem żony, dzięki której odniósł sukces. Nietrudno zgadnąć, że oprócz oczywistych różnic czeka nas wiele niespodzianek. Rzeczywistość po obu stronach lustra wygląda zupełnie inaczej, ale to dzięki sekretom szczęście małżeńskie jest w ogóle możliwe. Czy można powieści Groff coś zarzucić? Owszem, i to wcale niemało. Przede wszystkim brakuje tu właściwie przekonujących postaci (z wyjątkiem Mathilde), czytelnicy Lawrence’a Durrella („Kwartet aleksandryjski”) i Juliana Barnesa („Poczucie kresu”) doskonale znają chwyt polegający na żonglowaniu perspektywą narracyjną, styl Amerykanki najlepiej oddaje chyba epitet „sprawny”, Szekspir jest tu cytowany, a nie twórczo przetworzony (jak u Javiera Mariasa), poza tym zdarza się Groff osuwać w pretensjonalność. Udana, ale z pewnością nie wybitna powieść.
Lauren Groff, Fatum i furia, przeł. Mateusz Borowski, Znak, Kraków 2016, s. 400