Od pierwszych stron debiutanckiej powieści Marty Masady nie bardzo wiadomo, co to ma być za książka: czy erotyczna komedia w typie „Seksu w wielkim mieście” czy powieść o traumie? Czy to jest satyra na modę na żydowskość, czy psychologiczna analiza upokarzającej miłości? Problem w tym, że ta powieść nie ma jednej, spójnej konwencji, jak choćby „Noc żywych Żydów”. Chce być wszystkim naraz, rozprawiać się z problemami i wciągać jak erotyk. W konsekwencji co chwila żart osuwa się w kicz, a całość – w ciąg niekończących się pogaduszek na polsko-żydowskie tematy. Mamy oto bohaterkę Zulę uzależnioną od toksycznego reżysera Wrzeszcza, którego uwielbia, choć ten ją wyzywa od szmat. Zuli wszystko kojarzy się z Holocaustem, a jej filosemityzm przejawia się w tym, że najchętniej wyszłaby za Żyda. I znajduje sobie najpierw Żyda nowojorskiego, a potem Izraelczyka (choć raczej jest on gejem). Co z tego, skoro Wrzeszcz siedzi w niej tak głęboko, że biega do niego na każde zawołanie jak suczka w rui.
Czytanie tej długiej powieści przypomina dreptanie wkoło, bo nic się nie zmienia oprócz scenerii. Gdyby Masada utrzymała konwencję żartu i satyry, byłoby najlepiej, bo ma poczucie humoru: sceny nocnego błąkania się po Nowym Jorku są naprawdę niezłe. Udało jej się, a to niełatwe, znaleźć ostry język do opisów ostrego seksu (np. w toalecie pociągu), ale przy dobrym erotyku czytelnik raczej tak by się nie męczył.
Marta Masada, Święto trąbek, W.A.B., Warszawa 2016, s. 637