Po „Mojej walce” Knausgård był zmęczony i potrzebował odmiany. I stąd pomysł na serię miniatur „Cztery pory roku”, z których pierwszą jest „Jesień”. Po wyczerpującej wędrówce po własnym życiu i po przeszłości Knausgård chciał się zakorzenić w teraźniejszości, a nawet sięgnąć w przyszłość, pisząc „listy do nienarodzonej córki”. Sposobem na zakorzenienie się jest dla niego uważne obserwowanie i opisywanie zjawisk. Wszystkim poświęca tyle samo uwagi: są tu więc zarówno wszy, jak i Van Gogh, kościoły sąsiadują z opisem sikania, a wargi sromowe z wojną. Nie chodzi o szokowanie, tylko ćwiczenie uwagi. I choć to zamierzenie było ciekawe, to okazało się również zwodnicze. Bo kontemplacja zwyczajności co raz ociera się o banał. Forma listów do nienarodzonego dziecka też jest rodzajem literackiej łatwizny. I niestety niewiele z tego zbioru kontemplacji zostaje w pamięci. Choć oczywiście nie sposób odmówić Knausgårdowi inteligencji czy autoironii. Dowiadujemy się na przykład, że pisarz nałogowo żuje gumę, paczkami, zwłaszcza podczas pisania. I jednocześnie ma poczucie zażenowania, bo przecież guma przylepiona do stołu nie pasuje do pisarza, jest infantylna. Pisarz stosuje i w tej książce swój ulubiony zabieg, czyli autokompromitację, ale tym razem nie ma w tym geście ryzyka. Gdzie się podział ten Knausgård, który mnożył trudności i stawiał sobie oraz czytelnikom wysoko poprzeczkę? Niech wróci, zanim zamieni się w filozofującego autora w typie Érica-Emmanuela Schmitta.
Karl Ove Knausgård, Jesień, przeł. Milena Skoczko, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016, s. 240