Tytułowi wyjątkowi w powieści Meg Wolitzer to nie tylko szóstka bohaterów, dla których wakacyjne obozy artystyczne (trafiamy na jeden z nich w 1974 r.) tworzą coś na kształt utopijnej republiki młodych, gdzie w krótkim czasie ironia przejdzie w powagę, a konfrontacja z dorosłością okaże się gorzkim doświadczeniem wyobcowania. To również nowojorczycy i ich miasto, w którym życie jest czymś niemożliwym, a równocześnie szalenie pociągającym. Autorka odsłania – choć z empatią – świat postaci banalnie papierowych, których ani lektura Wallace’a, ani seanse „Rushomona” nie podnoszą na inny poziom przeżywania rzeczywistości. I być może w tym tkwi jej niezamierzony sukces. Bogato kreśląc tło społeczno-kulturowe czterech dekad Nowego Jorku, demaskuje jego pozorne zaangażowanie. W tym świecie wystarczy raz uczestniczyć w nocnym marszu przeciwko gwałtom, by uchodzić za feministkę, co równocześnie nie wyklucza akceptacji seksistowskich sądów o kobietach. W świecie Wolitzer nie ma wyjątkowych, są tylko złamani rozbuchanymi ambicjami rodziców dorośli, którzy nie potrafią uwolnić się od poczucia przegranej. „Żywiołowość się wypala, pozostaje tylko mała rozgrzana żarówka talentu, wyniesiona wysoko w powietrze, aby pokazać się światu”. Pytanie tylko, czy to już talent, czy jeszcze żywiołowość.
Meg Wolitzer, Wyjątkowi, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2016, s. 526