Późno poznajemy Schuylera, czwartego – obok Johna Ashbery’ego, Franka O’Hary i Kennetha Kocha – poetę ze szkoły nowojorskiej. Schuyler debiutował właśnie tą niewielką powieścią w 1958 r. Po polsku ukazała się niedawno inna, późniejsza – „Co na kolację?” i „Trzy poematy”. I już wiemy dzięki tamtym książkom, że ten nieśmiały samotnik, bywalec szpitali psychiatrycznych, to jest skarb. Jak nikt potrafił pisać o radości i pięknie, choć sam bywał częściej w złym stanie. Miał też talent do tworzenia komedii obyczajowych – taką powieścią było „Co na kolację?” i taką komedią jest „Alfred i Ginewra”, tyle że opowiada o dzieciach, o rodzeństwie. Składa się w dużej mierze z dialogów, a właściwie ze słownej szermierki. Przekład Marcina Szustra świetnie wydobywa humor i „szwung” dialogów dziecięcych. Z ich rozmów czytelnik sam tworzy tło. Rzecz dzieje się na prowincji, najpierw dzieci rozmawiają o kłótniach rodziców, potem Alfred trafia do szpitala z wyrostkiem, następnie sami jadą do babki pociągiem, bo tata wyjeżdża do Europy.
Najbardziej interesuje Schuylera zderzanie różnych rejestrów języka. Kapitalny jest pamiętnik Ginewry, która stara się być poważna, a jest sztuczna. Język Alfreda wydaje się swobodniejszy, choć on też chce podporządkować się regułom, choćby wtedy, gdy pisze list do mamy: „Droga Pani Gates”, ale dalej już normalnie: „Widziałem pięć krów”. Oni są jeszcze po stronie nieposkromionego języka. Schuyler jednak jak czuły barometr wydobywa nie tylko to, co słychać, ale również to, czego nie widać.
James Schuyler, Alfred i Ginewra, przeł. Marcin Szuster, PIW, Warszawa 2016, s. 136