Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Książki

Fragment książki "Gangsterski"

 
Jak to możliwe - zastanawiał się Santucci - że w maszynie, która wygląda na nową, pachnie jeszcze farbą i jakimiś dziwnymi materiałami - chyba ceratą, klejem, bakelitem, linoleum - szyby mogą być takie brudne!

Maszyna rzeczywiście była nowa. Być może Santucci nie siedziałby tak spokojnie w swoim fotelu, gdyby wiedział, że zastąpiła innego Iliuszyna 62M (M, czyli Modern), jednego z ośmiu zakupionych - obowiązkowo, jak wszystkie samoloty polskich linii lotniczych - w Związku Radzieckim, i spośród których, dzięki częstszym niż przewidywał radziecki konstruktor przeglądom, tylko dwa się roztrzaskały. Pierwszy w roku 1980, drugi siedem lat później.

Przyczyną obu katastrof był podobny, banalny defekt: wykonana po partacku, ze słabej jakości materiału, turbina jednego z silników nie wytrzymała siły odśrodkowej, rozprysnęła się, a jej odłamki ostrzelały, jak seria z karabinu maszynowego, sąsiedni silnik i mechanizmy sterownicze. W ułamku sekundy maszyna stała się wrakiem. Leciała jeszcze, ale już tylko siłą bezwładu, a pasażerowie byli martwi, chociaż jeszcze o tym nie wiedzieli. Ten stan zawieszenia, odroczenia wyroku, trwał 29 sekund.

Uczestnicy drugiej katastrofy mieli jeszcze mniej szczęścia. Od ogłoszenia wyroku do egzekucji musieli przetrwać prawie godzinę. Po wyroku samolot szybował jeszcze w stronę lotniska, piloci próbowali, resztką ciągu w jednym z silników, nadać mu kierunek, komora bagażowa się paliła, a spacerowicze, którzy w ten niedzielny poranek znaleźli się w pobliżu, opowiadali potem, że cały ogon samolotu się żarzył. Czy samolot spadł nagle dziobem w dół tylko dlatego, że pasażerowie z tylnej części, mimo błagań stewardess, nie chcieli się upiec żywcem i rzucili się na przód maszyny? Zapiski czarnych skrzynek, jak zwykle w takich sytuacjach, pozostały tajemnicą przewoźnika i powołanej, jak zwykle w takich sytuacjach, komisji.

Mniej milczący okazali się umarli, którzy przesłali notatki zza grobu. Strzępy pozdrowień, testamentów, rozpaczliwych prób utrwalenia chwili: „Awaria. Nie wiadomo co będzie”. „Żegnajcie”. Bazgrane w pośpiechu, niepewnie, na wszystkim co pod ręką - kartkach, biletach lotniczych, deklaracjach celnych, banknotach. O tym, że pasażerowie nie mieli wątpliwości, iż tego ranka umrą, świadczy fakt, że zapiski robili też na paszportach. Czego w żadnym wypadku nie uczyniliby w innych okolicznościach, jako że paszport w czasach komunizmu był dokumentem świętym, a jego utrata lub zniszczenie sprowadzało kłopoty na jego właściciela (a właściwie nie właściciela, tylko depozytariusza, bo właścicielem paszportu nie był człowiek, lecz państwo, informowała o tym klauzula wydrukowana w każdym paszporcie). Powierzonego sobie paszportu należało strzec jak oka w głowie, a użyć go jako papieru do notatek mógł tylko ktoś, komu było już wszystko jedno. Część tych zapisków, rozwiana podmuchem, na wpół zwęglona, przepadła w kieszeniach gapiów, którzy w kilka minut później, jeszcze przed przybyciem milicji, straży pożarnej i karetek pogotowia, rzucili się na miejsce katastrofy przedzierając się przez zwalone drzewa. Nastąpiło gorączkowe poszukiwanie portfeli, portmonetek, biżuterii, czegokolwiek co miałoby jakąś wartość, i podobno widziano przechodniów chowających za pazuchę czyjąś oderwaną dłoń z pierścionkiem. Ten aspekt katastrofy został mocno nagłośniony przez prasę, zilustrowany szczegółami, a może nawet wyolbrzymiony, zapewne by skierować oburzenie czytelników i odwrócić je od partactwa radzieckiego producenta samolotu.

Na miejsce rozbitej maszyny linie lotnicze zakupiły natychmiast i przymusowo - identyczną. Linie lotnicze należały do państwa, a państwo do Rosji. Więc choćby maszyną była latająca trumna, i tak nie było mowy o kupnie innej.

Santucci na szczęście nie wiedział o tym wszystkim, mógł więc spokojnie drzemać, od czasu do czasu tylko budząc się, gdy stewardessa głośniej krzyknęła na któregoś z pasażerów. Obok drzemał jego współpracownik, Big Luciano, a kilka rzędów przed nimi siedział człowiek, którego mieli zabić. Dwaj gangsterzy nie rozmawiali ze sobą. O czym tu mówić? Zadanie jak każde inne. Ten dureń wpakował się w jakąś kabałę, nie wnikali nawet w jaką. Podobno zwędził albo dał sobie ukraść pojemnik z czymś białym i bardzo drogim. I teraz chce to odzyskać. Albo chce im uciec. Głupek. Przed nimi nie ma ucieczki. Właściwie nie wiadomo dlaczego Szef dał mu jeszcze szansę, coś w rodzaju odroczenia wyroku: jeżeli odnajdziesz towar i oddasz go w ciągu siedmiu dni, to ci przebaczymy. Oczywiście wiedzieli, że nawet gdyby oddał towar, i tak nie otrzyma przebaczenia. Ale lepiej, żeby oddał i został zlikwidowany niż nie oddał i został zlikwidowany. Tak też zapewne rozumował Szef. A czy głupek wie, że już nie żyje? Powinien to wiedzieć. Jeżeli nie jest głupkiem. Ale chyba jest. Mimo że nazywa się, nomen omen, Klewer, czyli sprytny. Johnny Klewer.

- Wizę załatwił sobie jednak niegłupio - jeden z gangsterów nachylił się do drugiego i wykrzyczał mu tę refleksję do ucha, głośno, by przebić się przez ryk turbin samolotu.

- To trzeba przyznać! - odwrzasnął drugi.

Przypomnieli sobie kilkusetmetrową kolejkę pod polską ambasadą w Paryżu, kolejkę po polską wizę. - Dwa dni stania - zawyrokowali wtedy zgodnie, widząc jak Klewer ustawia się na końcu kolejki. A jednak po chwili gdzieś przepadł, już myśleli, że próbuje im uciec. Głupek. Przed nimi nie ma ucieczki! Niejeden już próbował. Próbowali nie tacy jak on, lecz naprawdę cwaniacy dużej klasy. A głupek nie był wielkim cwaniakiem. Był zwyczajnym trybikiem. Trybikiem, który się zatarł. Nie ze swojej winy, zapewne. Ale to nie ma znaczenia. Lucky Santucci i Big Luciano nie są od sądzenia. Głupek zadziałał nawet nie tak głupio, zanim się zatarł. Podłożył towar turystce zza „żelaznej kurtyny”, licząc na to, że nie będą jej sprawdzać. A właściwie nie tyle podłożył, co podczepił. Pod podwozie. Samochód turystki, chociaż wyglądał trochę kuriozalnie i antycznie, nie zepsuł się. Za to samochód Klewera owszem. Co uniemożliwiło mu odzyskanie przesyłki. A tymczasem pojazd turystki, wraz z podczepionym ładunkiem pięciu kilogramów najczystszej białej śmierci, zniknął za Żelazną Kurtyną. To tak, jakby wpadł w wodę, albo zapadł się pod ziemię. Ale Santucci potrafi wyłowić z wody i wykopać spod ziemi. Nie ma miejsca na świecie, gdzie nie byłby w stanie dotrzeć. Nawet na Syberię. Kiedyś go zrzucili na spadochronie nad Kamczatką, przewędrował cały Związek Radziecki, ukradzioną luksusową czajką dyrektora gułagu dotarł aż do Moskwy, gdzie dostał się do brytyjskiej ambasady, skąd został przerzucony. Znał świetnie kilka języków, w tym rosyjski (tawariszczi, taksi! - wołał w Moskwie i natychmiast podjeżdżało dwadzieścia taksówek marki wołga).

Uciec Santucciemu? Chyba żarty. Głupek zresztą nie próbował ucieczki. Przynajmniej na razie. Wkrótce ujrzeli jak wychodzi z gmachu polskiej ambasady w Paryżu bocznymi drzwiami i dyskretnie wsuwa coś w dłoń portierowi, a ten podaje mu kopertę - podwizowany paszport w zamian za łapówkę, to jasne. Spryciarz.

Santucci i Luciano nie musieli uciekać się do takich tricków, „Rodzina” załatwia im wszystkie wizy kanałami dyplomatycznymi. Absolutnie autentyczne. I paszporty też są w najlepszym porządku.

Zapadli znów w coś w rodzaju drzemki. Czujność chwilowo nie była potrzebna, z samolotu głupek nie ucieknie.

Nagle samolot zadrżał. Fotele się zatrzęsły, kadłub zazgrzytał, coś chrupnęło, jęknęło i można było ujrzeć w perspektywie kabiny, że kadłub leciutko się skręca na boki. W prawo, w lewo, w prawo... Samolot przebijał się przez warstwę chmur, wyginając się i skrzypiąc.

Zatrzeszczały głośniki. Na ściance z przodu kabiny pojawił się świetlny napis. Niektóre litery były tak brudne, że nie można ich było odczytać: „No s..kin. Fast eat belts”, jednak sens napisu był oczywisty, nie chodziło o to, żeby wyskoczyć ze skóry i zjeść pasy bezpieczeństwa, tylko żeby je zapiąć. Trzeszczenie w głośnikach ustało, a zamiast niego pojawił się głos stewardessy, usiłującej przekrzyczeć jakiś potworny pisk, prawdopodobnie pisk wzmacniacza, który się co chwila wzbudzał:

- Proszę państwa, za kilka minut... - viuuuuuuuuu!!! - ..lądowąć na lotnisku... - viuuuuuuuuuuu!! - ...kęcie w Warszawie. Prosimy o niepalenie papierosów, zapięcie pasów i czytelne wypełnienie formularzy celnych - viuuuuuuuuuuu - TRRRRACH!!! - ....pita... Kowalski wraz z załogą dziękują państwu za wspólny... - TRRRACH!!!

Trzeszczenie poszycia i mocniejsze wstrząsy pozwalały się domyślać, że „...pita... Kowalski” włączył właśnie hamulce aerodynamiczne. Końce skrzydeł zafalowały, jakby samolot próbował nimi zamachać, i nie wiadomo dlaczego Santucci pomyślał, że maszyna musi teraz wyglądać jak wielki, szary orzeł.
Za brudną szybką można było już dojrzeć budynek dworca lotniczego, brunatny barak, nad którym napis - złożony z wielkich liter, z których dwie najwidoczniej odpadły lub zostały zabrane do renowacji, a najprawdopodobniej po prostu ukradzione - anonsował: W..SZAWA.
 

Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną