Irek Grin
Bezpański pies
Siedział na desce klozetowej w pozycji lotosu i słuchał jęków dochodzących zza drzwi. Jęczeli prawie naprzeciwko, w tym miejscu, gdzie umieszczono umywalki, długi marmurowy blat i wielkie lustro. Dyktafon rejestrował wszystko z cyfrową czułością: wejście mężczyzny i kobiety, szczęk wewnętrznego zamka restauracyjnej toalety, jej niecierpliwość, jego zapewnienia, że w kabinach nikogo nie ma, kiedy nachylał się przy każdej z wysiłkiem, potem skrzypienie skórzanych spodni, które mężczyzna ściągał z kobiety gwałtownie, a wreszcie donośne dudnienie kopulacji. Powtarzała jego imię i głośno domagała się, by wchodził głębiej, i chociaż krzyczała głównie po niemiecku, człowiek w kabinie zrozumiał większość słów, a znaczenia pozostałych domyślił się z kontekstu. Zastanawiał się, czy kochankowie stoją, a jeśli tak, to czy kobieta stoi przodem czy tyłem do partnera? A może ona siedzi na blacie, a on stoi? Najpewniej oboje leżą na tym blacie, przecież szeroki jest i solidny nie bez przyczyny.
Przestali nagle wydawać odgłosy. Urwało się i zapadła cisza. Niemal całkowita. Tylko dzwonek komórki w kabinie potężniał. Tak miał ustawioną. Żeby dzwoniła coraz głośniej. Doszedł do wniosku, że to dźwięk telefonu sprawił, iż umilkli. I wcale nie dlatego, że chcieli posłuchać. Chociaż melodyjka była niczego sobie. Zsunął się z muszli. Otworzył kabinę, starając się nie patrzeć na miłośnie splecionych – ona stała tyłem – i ruszył zdecydowanie do drzwi. Facet przyglądał mu się w lustrze, uwięziony w spodniach. Facet był niezadowolony.
- Ty, czekaj, cwaniaku!
Nie poczekał. Otworzył drzwi od toalety i przez salę restauracyjną biegiem wydostał się na ulicę. Nie wpadł pod dorożkę tylko dlatego, że jeszcze bardziej przyspieszył. Skręcił na Rynek. Usiadł na pierwszym wolnym krześle w kawiarnianym ogródku. Obrócił twarz w stronę ewentualnej pogoni. Przygładził włosy. Wziął głęboki oddech i podniósł telefon do ucha:
- Agencja Detektywów „Inkwizycja”, Józef Maria Dyduch, w czym możemy pomóc?
***
Głos w słuchawce wydał polecenie. Józef Maria Dyduch pod prysznicem i później, kiedy czytał już w łóżku, i wtedy, gdy zasypiał, przeklinając hałas krakowskiego Kazimierza, miał pełną świadomość tego faktu. On nie prosił, nie pytał, nie sugerował – wydał polecenie. O dziewiątej wieczorem, jutro, oczekuję pana pod kościołem Franciszkanów. Próba ustalenia powodów spotkania nie udała się. A na pytanie: jak się poznamy?, odpowiedział sygnał przerwanej rozmowy. Dyduch zrobił krótki rachunek sumienia i stwierdził, że za zaproszeniem nie kryje się raczej żaden z wrogów, których miewał w nadmiarze od czasu, gdy zaczął pracować jako prywatny detektyw. To znaczy od trzech lat. Trzy lata w branży i tyle gnoju się narobiło. Ale cóż, sam sobie wybrał specjalność: rozwody.
Następnego dnia zaczął od dostarczenia kasety klientowi. Wysłuchali jęków w skupieniu w gabinecie zleceniodawcy. Wziął pieniądze i pokiwawszy głową na znak, że się zgadza, że teraz to się zdzira doigrała, pożegnał się grzecznie. Następnie zadzwonił do przyjaciela, policjanta z CBŚ w Warszawie, z prośbą o ustalenie kto telefonował do niego poprzedniego dnia z numeru zastrzeżonego, ale usłyszał tylko, żeby się odpieprzył i sobie sam znalazł, skoro jest prywatnym psem. Potem poszedł do biura, sprawdził pocztę elektroniczną, odsłuchał stek wyzwisk nagrany na sekretarkę kobiecym głosem, którego nie kojarzył, sprawdził i zanotował z jakiego numeru dzwoniono, położył nogi na biurku, przetarł but, gdyż nie lśnił dostatecznie, i czekał. Po piętnastu minutach, jako że nic się nie działo, poszedł do ogródka Mleczarni na kawę. Przejrzał nagłówki gazet. Odebrał komórkę, ktoś dyszał długo. Zadzwonił do Matyldy, nie odebrała. Zamówił jeszcze jedną kawę. Zmienił stolik, gdyż obok usadowiła się para Hiszpanów palących śmierdzące ducadosy. Myślał o wieczornym spotkaniu przez chwilę. Facet musi go znać. O dziewiątej, kilka dni przed świętym Janem, na Placu Wszystkich Świętych będzie tłum, więc chyba nie dostanie w ryj publicznie. Zresztą klienci czasem umawiali się z nim poza biurem. Nie wszyscy chcą być widziani w siedzibie agencji detektywistycznej. Jakiś artysta, znajomy z widzenia, chciał się dosiąść, ale zrezygnował, kiedy Dyduch powiedział, że jest bez kasy. Artysta nietrzeźwy rzucił jeszcze jakieś zdanie o tym, że wieśniacko Dyduch wygląda zawsze w garniturze i że powinien się wyluzować.
***
Poszedł do Dominikanów na dziewiętnastkę. Tak o czasie mszy mawiali młodzi, a oni wiedzą, bo to msza dla nich. Kościół był pełen, więc wysłuchał nabożeństwa w kruchcie. Modlił się w skupieniu i tylko raz się zaśmiał. Przypomniał sobie, że odprawiając mszę w tym kościele, w nienajlepszym stanie psychicznym, po nieprzespanej nocy, kiedy zdrętwiały wysłuchał spowiedzi ojca Adama, pouczał wiernych o wadze święta Trzech Króli, Bonifacego, Pankracego i..., a kobiecina w pierwszym rzędzie stukała się w głowę, patrząc mu w oczy, aż echo zdurniało od nadmiaru wrażeń.
Kwadrans przed dziewiątą Józef Maria Dyduch wsiadł do taksówki na postoju naprzeciw kościoła Franciszkanów i kazał stać. Taksówkarz włączył taksometr i stali. Dyduch obserwował wejście do kościoła. Sporo ludzi spacerowało tam i sam. Kilku samotnych mężczyzn. Żaden jednak nie zdradzał objawów klienta umówionego z prywatnym detektywem. Ze względu na specjalizację Dyduch spotykał się głównie ze zdenerwowanymi i zawstydzonymi mężczyznami, którzy pocierali nerwowo policzki, nie patrzyli w oczy i jąkali się czasem. Kobiety – klient rzadki i bardziej wymagający – były zazwyczaj spokojne, ale i one, bez względu na pogodę, zasłaniały oczy dużymi ciemnymi szkłami. Księdza Mateusza, kapelana osobistego arcybiskupa, metropolity krakowskiego, Dyduch znał z dawnych lat. Uśmiechnął się nawet, widząc go stojącego pod kościołem. To byłby klient. Tajemnica z pieprzem. Prawdziwego klienta jednak nadal nie było. Dyduch rozglądał się, przypuszczając, że ktoś tak jak i on obserwuje wejście. Nie dostrzegł nic podejrzanego. Taksówkarz zaczynał się niecierpliwić. Od zdecydowanej reakcji powstrzymywał go zapewne tylko elegancki garnitur klienta. Wreszcie zadzwonił telefon.
- Gdzie pan jest? – głos w słuchawce nie tracił czasu na powitania.
- Dobry wieczór. Jestem pod kościołem, a pan?
- To ja jestem pod kościołem.
- A pod którym... – Józef Maria Dyduch urwał, bo zobaczył księdza Mateusza z telefonem przy uchu, bacznie rozglądającego się dookoła. – Nieważne, zaraz będę.
***
Szli Plantami w stronę Wawelu. W milczeniu. Ksiądz Mateusz odezwał się pierwszy.
- Muszę mieć pewność, że pan nie nagrywa.
- Więc proszę mnie przeszukać, ale jesteśmy w miejscu publicznym i może to być opacznie zrozumiane.
- Nagrywa pan?
- Nie.
- Wierzę ojcu.
Pomijając żarty tych, którzy znali zakonną przeszłość Józefa Marii Dyducha, nikt nie zwracał się tak do niego od kilku lat.
- Nie jestem już dominikaninem.
- Ach tak, oczywiście, przepraszam. Do rzeczy. Rozmawiam z panem jako wysłannik arcybiskupa. – No, no. Większy kaliber tajemnicy z pieprzem. – I wszystko, co tu powiem, bez względu na pańską decyzję, musi pozostać między nami...
- Obowiązują mnie pewne normy – przerwał zniecierpliwiony Dyduch.
Spojrzenie, którym obrzucił go ksiądz mówiło, że traktuje tę deklarację z dużą pobłażliwością.
- Zacznę od tego, że byłem przeciwny kontaktowi z panem. Nie dowierzam dominikanom, nawet byłym. Ale służba nie drużba... jak to mówią. Pytanie Jego Eminencji brzmi: czy przyjąłby pan od nas zlecenie?
- Specjalizuję się w rozwodach, zdradach małżeńskich i brudnej walce płci. Ponadto jestem czarną owcą, która odeszła od... instytucji Kościoła. Czego może ode mnie oczekiwać ksiądz arcybiskup?
- Podjąłby się pan, czy nie?
- Dlaczego nie? Niemniej stawkę ustalam po wysłuchaniu zlecenia.
- Zostanie pan dobrze opłacony – wyrzekł ksiądz Mateusz z pogardą. – Wczoraj po południu zmarł dominikanin, ojciec Bolesław Poręba. Znał go pan?
Dyduch skinął głową na wspomnienie siwowłosego, starszego ojca i w duchu oddał go w opiekę Panu. Ksiądz Mateusz kontynuował:
- Lekarz stwierdził zgon z przyczyn naturalnych. Ojciec Bolesław zmarł na fotelu dentystycznym. Wątroba. Zdaniem Jego Eminencji i moim własnym, to znaczy, istnieją przesłanki, by przypuszczać, że to nie była zwykła śmierć.
- Samobójstwo?
Ksiądz Mateusz prychnął oburzony.
- Morderstwo – nie dopuścił Dyducha do głosu. – Jak pan wie, nie mamy władzy, by nakazać dominikanom zawiadomienie policji, nie możemy nawet zasugerować, że czegoś się domyślamy. Wobec tego Jego Eminencja, wbrew moim radom, powtarzam, zdecydował o zatrudnieniu pana.
Dyduch pozbierał prawie wszystkie myśli. Wzdrygnął się, gdy zegar na Wawelu wybił w pół do dziesiątej.
- Dlaczego sami nie zawiadomicie policji o możliwości popełnienia przestępstwa w konwencie?
- Jeśli mamy rację, motywy tego zabójstwa nie powinny wyjść na jaw.
- Słucham.
- Nie musi pan...
- Słucham! – Kilku przechodniów spojrzało na dwie czarne postacie.
Ksiądz Mateusz nieco się skulił, ale jego stan psychiczny był Dyduchowi całkowicie obojętny. Miał ochotę krzyczeć znacznie głośniej.
- Ojciec Bolesław Poręba zamierzał stanąć do wyborów na stanowisko przeora. Wygrałby. To musi panu wystarczyć. Łatwo wyobrazić sobie kogoś, komu to nie było na rękę. Na przykład taki ojciec Adam... Poręba był zbyt otwarty. Potrzeba nam teraz innego Kościoła.
- Takiego dla ciemniaków?
- Jak pan śmie?! – krzyknął sekretarz arcybiskupa, ale szybko się zmitygował. – Proszę nie mylić tradycji ze ślepą ortodoksją.
- Zwracacie się do mnie, bo spędziłem w konwencie kilkanaście lat, bo znam wszystkich, a w dodatku jestem prywatnym detektywem?
Sekretarz arcybiskupa milczał przez chwilę.
- Zwracamy się do ciebie, synu, bo wierzysz w Boga. Wynajmujemy cię – tym słowom towarzyszył nacisk rozstrzelonych liter w druku – bo nie jesteś świeczuchem. Tak mówiliście w zakonie na owieczki pańskie? Świeczuchy, nie mylę się? Jesteś Domini-canis, jesteś pies Pański. I mamy nadzieję, że odkrywszy mordercę, pozostawisz decyzję, co z tym dalej robić, Jego Eminencji. No i dlatego, że znasz dobrze ojca Adama.
Zdaniem Dyducha zabrzmiało to złośliwie. Zacisnął zęby.
- To będzie wiernych dużo kosztować, proszę księdza.
Nie znosił, kiedy ktoś mówił do niego „synu”.