Publikowanie wierszy rozproszonych, wczesnych, takich, które sami poeci zostawiali w brudnopisach, bywa konsternujące. Ale ten zbiór ineditów Białoszewskiego jest pełen świetnych rzeczy. Owszem, wiersze wczesne, wojenne pokazują nam poetę, który jeszcze nie znalazł swojego głosu – jest tu wszystko to, od czego potem uciekał: patos, rymy, rozbudowana metaforyka. Im jednak dalej, tym ciekawiej, widzimy, jak rodzi się jego właściwy poetycki głos, jak dziennik splata się z poezją. Sam poeta nie opublikował tych wierszy z różnych powodów – albo jacyś ważni dla niego czytelnicy (tacy jak Ludwig Hering) ich nie zaakceptowali, albo powstały inne, lepsze jego zdaniem wersje. Na jednej z okładek brulionów z wierszami napisał, że ich czas minął, bo „uciekła sprawa został gorszy dowcip i maniera”.
Białoszewski pisał bardzo dużo, ale i był bardzo krytyczny, tak np. przepadło na lata „Chamowo”, jako mało interesujące, i ukazało się dopiero niedawno. Dlatego ten zbiór jest znowu niespodziewanym prezentem, możliwością pobycia z Białoszewskim, posłuchania go, bo te wiersze nie tyle się czyta, ile je się słyszy. I są tu niezwykłe rzeczy: choćby cykl miłosny z przełomu 1960/61 r. To są wiersze, które potem uznał pewnie za zbyt intymne, ale dziś czytamy je jak kolejny u Białoszewskiego zapis przygód „jestemu”, zapis utraty: „bolisz mnie jak mnie nie wolisz” czy „zwięrzenie miłosne”. Są też autokomentarze: „stoi/nade/nie Muza/mus”, albo wiersz o tym, jak uciec od rymu. „Białoszewski!/rzuć te chwyty” – sam się napomina. Mam wrażenie, że wiele z tych wierszy dogonił czas, one są właśnie na dziś. Spełnia się „terazistość” Białoszewskiego.
Miron Białoszewski, Polot nad niskimi sferami, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017, s. 390