A tamten plac, położony w innej historyjce, z konieczności opróżniony i zamknięty? A nagle ucięte wątki, które go oplatały? A mieszkańcy, nieodwołalnym rozporządzeniem usunięci z własnych domów? Żyli dotąd u siebie, nie wprowadzeni w tajemnice towarowej kolejki, nie powiadomieni o ławicach piasku przesypujących się pod fundamentami ich domów, o oszczędnościach poczynionych na zaprawie murarskiej, z daleka od notariusza i jego kasy pancernej. Nie znali majstrów w drelichach i nie wiedzieli, czyj zapłacili rachunek, inaczej nigdy nie pogodziliby się ze swoją krzywdą. Nieszczęście łatwiej przyjąć, kiedy jest niepojęte. I teraz, w przeciwieństwie do notariusza, ludzie ci nie musieli się więcej o nic martwić. Najgorsze już się stało. Tam, gdzie dotąd żyli, grunt usunął im się spod nóg.
Więc nie powinno dziwić, jeśli zaczną teraz wysiadać z tramwaju na przystanku przed urzędem okręgowym. Najpierw tylko kilkoro, powiedzmy, jedna rodzina, jak znak, który poprzedza przybycie tłumów – ktoś musi zrobić początek, a ów początek to z późniejszej perspektywy nic innego, jak tylko zapowiedź znanego już dalszego ciągu. Oto tramwaj się zatrzymuje i pojawiają się na placu pierwsi uchodźcy, parę ciemnych postaci w różnym wieku, w grubych zimowych paltach, w czapkach z nausznikami, chustach, szalikach i rękawicach. Stąpają niepewnie, oszołomieni nagłą zapaścią swego losu. Pytanie, czy to możliwe, że przybyli nie w porę, jest ostatnim, jakie zechcieliby sobie zadać. Ich także nie pytano, czy eksplozja będzie im na rękę. Wynoszą walizy i tobołki, ustawiają je na trotuarze, jakby sądzili – i to nawet bez cienia wdzięczności – że teraz oddany im został na własność w zamian za utracony dom. Tramwaj nie może ruszyć, póki się nie uporają ze swoim dobytkiem, póki z pomocą dzieci nie wytaszczą wszystkich kartonowych pudeł przewiązanych sznurkiem, sanek, pluszowego misia, gramofonu z wielką tubą i kanarka w klatce.