Tak więc czytelnik biorąc do ręki tę książkę wie, czego się spodziewać. Przynajmniej tak mu się wydaje. Bo kiedy początkująca wolontariuszka ćwierka do nowo przyjętego pacjenta: „Hospicjum to taki dom, tylko z lekarzem i pielęgniarkami. Będę dla pana złotą rybką”, nikt właściwie nie dziwi się odpowiedzi: „Czy może mi pani dupy nie zawracać? Oboje wiemy, że przyjechałem tu umrzeć”.
A jednak czytać warto. Okazuje się, że bohaterowie są sympatyczni, opowieści momentami pełne humoru, a życie w hospicjum toczy się chwilami jak wesoła balanga (bo obowiązuje tu zasada, że umierającym wolno wszystko).
Tylko że słowa „umieram”, „umierasz” przestały być wstydliwe. Co więcej, świadomość bliskiej śmierci zmienia naprawdę wiele rzeczy. Niektórzy potrafią wybaczyć, pogodzić się, przeprosić. Inni za wszelką cenę próbują załatwić niedokończone sprawy i znajduje się ktoś, kto im w tym pomoże. Pewne rzeczy, które zatruwały los żyjących, stają się już małe i nieistotne.
Oczywiście nie każdy odchodzi z ufnością, że po drugiej stronie spotka Boga, a ci, którzy pozostają, rzadko machają radośnie odjeżdżającym pewni przyszłego spotkania. Jest ból, bunt, niepogodzenie, świadomość tego, że już nigdy...
Powiedzieć, że śmierć jest częścią życia, zakrawa na banał. A jednak, czytając Grzegorczyka, tak właśnie zaczynamy ją widzieć. Jest, jak ono, słodko-gorzka. Jak ono brutalna, obrzydliwa, piękna. I tak samo jak w życiu, tym co najważniejsze okazuje się bliskość drugiego człowieka.
Jan Grzegorczyk, Niebo dla akrobaty, wyd. Znak, Kraków 2006, s. 262
Przeczytaj fragment książki