Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki "Dobre miejsce do umierania"

 
Stary siedział na kamieniu przy drodze. Wyglądał jak żniwiarz, który ciężko oparty o kosę odpoczywa na polu. Tyle że stary opierał się nie o kosę, ale o karabin. Widzieliśmy go z daleka, bo droga w tym miejscu pięła się stromo w górę, a on siedział na samym szczycie pagórka.

Miał na sobie nowy wojskowy mundur, nowe wysokie buty i czarną włóczkową czapkę. Jego długie włosy i broda były białe jak kreda. Dokuczały mu oczy, były zaczerwienione i łzawiły. Co chwila rozcierał kułakami strużki łez, cieknące mu po zarośniętych policzkach.

Niezdarnie wdrapał się na pakę ciężarówki. Oprócz karabinu miał jeszcze mały tobołek i skórzaną, elegancką torbę lekarską.

– Nazywam się Tarieł Targulia – przedstawił się. – Mam siedemdziesiąt dwa lata – dodał, jakby się chciał usprawiedliwić za swoje zmęczenie, niezdarność i łzawiące oczy.

Był żołnierzem i od dwóch dni przebijał się z zajętego przez Abchazów Suchumi. Swój oddział zgubił już pierwszej nocy. Z płonącego miasta uciekali plażą, przez las. Nad ranem natknął się na gruziński posterunek na wybrzeżu. Tam mu powiedzieli, że minął już abchaskie linie i może wyjść na asfaltową drogę, którędy jeżdżą wojskowe samochody. Powiedzieli mu też, że w Oczamczirze stoją gruzińskie wojska i że jeśli chce się dalej bić, to właśnie tam powinien dotrzeć. Poszedł dalej, ale w końcu nogi odmówiły mu posłuszeństwa i musiał zrobić sobie przystanek na wzgórzu.

Mijali go gruzińscy żołnierze, którzy bezładnymi gromadami ciągnęli do Oczamcziry. Szli w tępym milczeniu, ubrani byle jak, z karabinami niedbale przerzuconymi przez plecy. Ożywiali się tylko na widok nielicznych samochodów, jadących w stronę Oczamcziry.

Reklama