Wpadła do nas dwanaście lat temu. Każdy mógł wtedy przyjść bez zapowiedzi i zostać na chwilę, na tydzień, na kilka lat. Redakcja potrzebowała ludzi otwartych, zdolnych i pracowitych. - Czajka jestem - powiedziała do mnie tym swoim cieniutkim pindziowatym głosem. - Matylda - podałam jej dłoń i zatrzymałam na chwilę w jej dłoni. Tak się poznałyśmy. Stała przede mną niewysoka kobieta, nie gruba, nie chuda, krótko ostrzyżona, ruda, śmiała, z różowymi policzkami dziecka, miłym uśmiechem, chyba naiwnym, i na pewno smutnym spojrzeniem. Ani ładna, ani brzydka - pomyślałam wtedy. W czarnej spódnicy za kolano i w czerwonym za dużym swetrze. Widziałyśmy się po raz pierwszy i to nie dłużej niż minutę, a miałam wrażenie, jakbyśmy się znały od lat. Przez chwilę żaliła się na brud w warszawskich tramwajach, na kamienicę, w której wynajmowała mieszkanie, na dozorczynię. Może powinnam poszukać innego domu, tak mnie zapytała wtedy, a ja nie bardzo rozumiałam, o co jej chodzi. Na pewno nie miała szminki na ustach, żadnego pudru, nic z tych rzeczy. Rozejrzała się po twarzach redaktorów i pokiwała głową, jakby właśnie się upewniała, że nie jest z tym najgorzej (ja uważałam inaczej: beznadzieja! te brody, te nieprane od tygodni swetry, pety w gębach). Żaden nawet oczu znad klawiatury komputera na nią nie podniósł, ale w Czajce nie wzbudziło to niepokoju: są zajęci, robią jutrzejszy numer gazety. Tak powinno być. Maksymalna koncentracja przynosi dobry efekt - mówiła mi o tamtej chwili jakiś czas potem.
Przyjrzała się każdemu uważnie. W oczach Czajki, wiele lat później zwrócił mi na to uwagę Sz. (nasz kolega, reporter), był nie tylko smutek. Jego zdaniem w ogóle smutku nie było. On tam widział nadzieję. Miała spojrzenie zdobywcy: przenikliwe, sprytne, czujne, pewne siebie, pazerne.