— Słuchaj, Fitz. Jestem w Londynie, przyjechałam na parę dni, i chcę, żebyś kogoś poznał. Kolekcjonera. Myślę, że zainteresuje cię to, co ma do powiedzenia. Co robisz jutro?
Rzuciłem spojrzenie w kierunku blatu, na którym spoczywały wciąż nie spreparowane doczesne szczątki puszczyka. Cóż, będą musiały poczekać w lodówce na lepsze czasy.
— Zdaje się, że nic specjalnego — zadecydowałem.
— To dobrze. Spotkajmy się o siódmej w barze „Mecklenburga”... No wiesz, w tym hotelu na Oxford Street, tuż obok domu towarowego Selfridges.
Cała Gabby! Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nie co dzień wpadam na drinka do baru ekskluzywnego hotelu.
— Dobrze. A zatem do jutra...
— Cieszę się, że znów się zobaczymy. Jeśli ktokolwiek może pomóc, to właśnie ty. Powiedziałam Karlowi...
— Karlowi? — wpadłem jej w słowo.
— Karlowi Andersonowi.
— Ach tak, kolekcjonerowi. Czytałem o nim. Jakiego rodzaju pomocy potrzebuje?
Nie odpowiedziała od razu, nigdy nie lubiła rozmawiać przez telefon.
— Zaczekaj do jutra, Fitz, a się dowiesz. Na pewno będziesz zainteresowany. Chodzi o Czarodziejskiego Ptaka z Uliety.
Oczywiście miała rację. B y ł e m zainteresowany, i to z rozmaitych powodów. Pozostawiwszy puszczyka ciemnościom pracowni udałem się na piętro, do części mieszkalnej. Stanowił ją obszerny, lecz zaniedbany pokój rozjaśniony delikatnym światłem i pachnący wiekowymi papierzyskami. Łóżko jak zwykle było nie zasłane, a na biurku leżały notatki do książki, której tak naprawdę wcale nie miałem zamiaru napisać.