Pochodzę znikąd.
ANDY WARHOL
Dzieciństwo Andy’ego przesłaniały kłamstwa i mity, które sam rozpowszechniał od chwili, gdy stał się ośrodkiem powszechnego zainteresowania. Już w koledżu zmyślał historyjki, jakie miał ciężkie życie, a różnym ludziom podawał różne miejsca urodzenia. W tym, co wyjawiał na temat swoich korzeni, zawsze tkwił okruch prawdy, ale nawet jemu najbliżsi nigdy za wiele o nim nie wiedzieli. Największą tajemnicą otoczone były data i miejsce urodzenia. Na ogół opowiadał, że pochodzi z McKeesport – małej, odrębnej etnicznie społeczności robotniczej, mieszkającej na południe od Pittsburgha – ale przy różnych okazjach jako miejsce urodzenia wymieniał także Filadelfię lub Hawaje, czasem podając rok 1928, a kiedy indziej 1925 albo 1931. Znacznie później zainscenizował swoje narodziny w odpowiednio niesamowitej, mroczno-gotyckiej scenerii, kiedy to aktorka grająca w filmie jego matkę opowiada, że urodziła go samotnie o północy, pośród szalejącego pożaru.
Zgodnie z literą mitu o Warholu, Andy był dzieckiem Wielkiego Kryzysu, które często musiało na obiad zadowalać się pomidorową z ketchupu. Jego ojciec był górnikiem, więc rzadko bywał w domu, a zmarł, kiedy Andy był jeszcze dzieckiem. Bracia go prześladowali, a matka wciąż była chora. Nikt go nie lubił, nie miał kolegów i nigdy nie zaznał radości dzieciństwa. W wieku dwunastu lat stracił włosy, a organizm przestał wytwarzać pigment.
Rozpowszechniał mniemanie, że pokonywanie różnych przeszkód wzbudziło w nim ambiwalentny stosunek do życia. „Myślę, że najlepiej urodzić się szybko, bo to boli, i umrzeć szybko, bo to boli; ale zdecydowanie najlepiej byłoby urodzić się i umrzeć w jednej i tej samej chwili, ponieważ ma się wtedy zapewnione zbawienie, jak głoszą księża.” Mawiał, że narodziny to błąd i że to tak jakby „być porwanym i sprzedanym do niewoli”.
*
Kiedy Andy przyszedł na świat w sypialni rodziców na piętrze, a było to 6 sierpnia 1928 roku, jego ojciec Andrew i matka Julia Warhola mieszkali już blisko dziesięć lat w postawionym na dziko, wąskim dwupokojowym domu z czerwonej cegły przy Orr Street pod numerem 73, w pittsburskim getcie Soho, w sąsiedztwie mętnej rzeki Monongahela z jednej strony i niesławnej dzielnicy Hill z drugiej, i zaledwie o milę od miejskiego więzienia. Ich pierwszy syn, Paul, przyszedł na świat 26 czerwca 1922, a drugi, John, 31 maja 1925 roku. Warholowie byli z pochodzenia Rusinami i wyemigrowali do Ameryki z rusińskiej wioski Mikova w Karpatach na pograniczu ukraińsko-polskim, a należącej na przełomie wieków do monarchii austro-węgierskiej.
Ojciec Andy’ego (nazywany przez chłopców Nonią, a przez Julię Andrejem) był łysy, krzepki i solidnie umięśniony; miał duży brzuch i wielkie muskuły, a mierzył metr siedemdziesiąt trzy i trzy czwarte centymetra. Ze swoim szerokim krótkim nosem, wydatnymi wargami, obfitymi bakami, małym podbródkiem i bladą cerą przypominał w wieku trzydziestu pięciu lat sowieckiego premiera Nikitę Chruszczowa. Miał dobrą, stałą pracę w Eichleay Corporation, budującej drogi, zajmującej się rozbiórką i przenoszeniem budynków. W czasach kiedy budowano przeważnie z drewna, było to na porządku dziennym: całe konstrukcje wykopywano z podłoża i przenoszono o przecznicę dalej albo na drugą stronę ulicy, aby zrobić miejsce pod nową zabudowę. Ze względu na pracę ojciec wyjeżdżał czasami z miasta na kilka tygodni albo nawet miesięcy. Zarabiał 15–25 dolarów tygodniowo, pracując sześć dni po dwanaście godzin.
W powszechnym mniemaniu był inteligentniejszy i żył przykładniej niż większość ludzi z jego warstwy społecznej. Pracował ciężko i systematycznie oszczędzał. Jego ziomkowie, którzy na ogół pili i uprawiali hazard, uważali, że jest ponury i skąpy. Pod koniec lat dwudziestych Andrej Warhola posiadał obligacje pocztowe warte kilka tysięcy dolarów i z tygodnia na tydzień powiększał zasoby.
Matce Andy’ego, Julii, trudniej było przystosować się do życia w Ameryce. Urodziła Andy’ego, mając trzydzieści sześć lat. Miała pociągłą, szczupłą twarz, nosiła druciane okulary i zaczynała siwieć. Chodziła ubrana w długą wiejską suknię i fartuch, a na głowie miała zwykle grubą chustkę. Nie mówiła ani słowa po angielsku. Dla kobiety otwartej i jak ona towarzyskiej z natury było to szczególnie przykre, ale Julia wierzyła, że ludzie znaleźli się na tej ziemi, aby cierpieć, podobnie jak Jezus. Łatwo wpadała w płacz, a najbardziej lubiła wspominać ciężary swojego życia w Europie podczas pierwszej wojny światowej, i przywoływała duchy biedy, choroby i śmierci, które miały ją zawsze prześladować. Modliła się i codziennie pisała listy do domu – do swoich dwóch młodszych sióstr z miejscowości Mikova.
Religia odgrywała ważną rolę w domu Warholów. Byli żarliwymi grekokatolikami i skrupulatnie przestrzegali kalendarza swojego kościoła, między innymi świętując Boże Narodzenie 6 stycznia. Andy został ochrzczony i zarazem bierzmowany w kilka tygodni po urodzeniu. Imię „Andrew” otrzymał nie tylko po ojcu, nosił je bowiem także jego dziadek ze strony matki, Ondrej Zavacky, a także wuj, Ondrej Zavacky. Greckokatolicki ceremoniał kościelny jest ponury i majestatyczny. Uroczystość rozpoczęła się egzorcyzmem, a zakończyła namaszczeniem niemowlęcia jako „członka zastępu Chrystusa”. Andrej był człowiekiem surowym: odmawiał modlitwę przed posiłkiem a w niedziele wymagał uroczystej powagi. Poprowadziwszy rodzinę na mszę do odległego o dziewięć kilometrów maleńkiego, drewnianego kościółka pod wezwaniem Św. Jana Chryzostoma, położonego przy Saline Street w robotniczej dzielnicy Greenfield, zarówno on, jak i Julia nalegali, aby resztę dnia wypełniało życie rodzinne. Jak wspomina Paul Warhola:
W niedzielę rano szliśmy do kościoła. Chyba z dziesięć mil. W owych czasach był to kościół greckokatolicki. Dziś nazywa się go bizantyńskim. Niedziela była dniem odpoczynku. W niedzielę nie wolno było nawet nożyczek wziąć do ręki. Należało pójść do kościoła, a potem zdjąć odświętne ubranie, i później nie było już mowy o żadnych zabawach ani niczym takim. Tato przestrzegał tych zasad bardzo surowo. I matka nie śmiała nic tego dnia robić. Żadnego szycia ani niczego takiego. Był stanowczy. Nie wolno było sięgnąć po nożyczki, nawet gdyby chciało się coś wycinać. W niedzielę można było jedynie pójść do kościoła – nie wychodziło się z domu w innym celu. A nie mieliśmy radia ani niczego podobnego, więc co było robić? Matka opowiadała nam historyjki.
Ale jednak, jak wspomina jego brat John:
Niedziela była radosnym dniem, ponieważ kiedy nie było jeszcze telewizji ani radia, ludzie często się odwiedzali. Najważniejsza była zawsze religia. Ludzie z Europy Wschodniej mieli bardzo zasadnicze poglądy. Matka powtarzała nam, że woli spędzać czas w kościele niż gromadzić dobra. Nie uważała, że należy być bogatym, a szczęście dawało jej to, że mogła być naprawdę dobrym człowiekiem. Według mnie charakter Andy’ego ukształtowała religia. To, jak nas wychowano, ucząc, że nie należy nikomu robić krzywdy, że trzeba się starać wszystko robić jak najlepiej, że życie doczesne trwa krótko i że należy gromadzić i dbać o to, co cenne, głównie w sferze ducha, bo ze świata materialnego i tak odejdziemy.
Kościół greckokatolicki stanowił także ośrodek życia towarzyskiego Rusinów. Stawiało to rodzinę Warholów poza kręgiem najbliższych sąsiadów, wśród których większość była wyznania rzymskokatolickiego, ale to z kolei rekompensowały liczne kontakty z dalszą rodziną zarówno Warholów, jak i Zavackich. Kiedy w 1930 roku przeprowadzali się z ulicy Orr o kilka przecznic dalej, do większego domu przy Beelan Street 55, sąsiadką i najbliższą przyjaciółką Julii była jej siostra Mary, a miała ona też dwóch braci i drugą siostrę w pobliskim Lyndora. W sąsiedztwie mieszkał również brat Andreja, Joseph. Wszyscy ci bracia i siostry mieli własne rodziny, zapewniając Andy’emu kontakty z rozlicznymi, życzliwymi ciotkami, wujkami i kuzynami, którzy utrzymywali ze sobą bliski kontakt przez całe jego dzieciństwo.
Julia i Mary śpiewały razem na weselach, chrzcinach i pogrzebach, a poza tym stale wspominały swoją wspólną przeszłość w Mikovej. Mary była nieśmiała i nerwowa, a także trochę już za dużo piła. Julia zaś lubiła dużo mówić i wydawało się, że wszyscy ją kochają. Córka Mary, Justina (Tinka) przychodziła do nich i bawili się razem w dom: Johnny był ojcem a Andy dzieckiem. Jak wspomina John: „Ja i Andy hodowaliśmy na ganku domu kurczaka jako zwierzę domowe, dopóki matka nie zabiła go na rosół.”
Andik, bo tak nazywała go matka, bardzo wcześnie przejawiał niezwykłą żywotność i bystrość. Ten okrąglutki mały wiercipięta, łapał wszystko w lot, znacznie szybciej niż jego bracia, co dostrzegała cała rodzina.
*
Pittsburgh, w którym Andy przyszedł na świat, wyglądał jak współczesna wersja świata z obrazów Hieronima Boscha. Wszystko było w ciągłym ruchu, wartkim pędzie. Położone u źródeł trzech rzek, miasto to stanowiło istotny węzeł w komunikacji między wschodem a zachodem, dostarczając także węgla i stali niezbędnych dla funkcjonowania amerykańskiego przemysłu. Pociągi prowadzone przez parowozy z ostrym gwizdem wyjeżdżały i wjeżdżały do miasta, dzień i noc. Statki sunęły w górę i w dół szaropomarańczowych rzek, dowożąc i ładując towary, a ich buczenie we mgle rozdzierało posępne, mroczne niebo. Potężna maszyneria przemysłowa ryczała, jęczała i łomotała, jakby orkiestra grała piekielną mechaniczną symfonię. Setki tysięcy robotników krążyły tam i z powrotem między hutami, stoczniami, kopalniami a swoimi barami i sypialniami. Było to jak karykatura skrajności kapitalizmu. Na wszystkich piętrach hierarchii władzy panowała taka korupcja, że prawie zupełnie nie troszczono się o prawa człowieka. A jednak, nawet dla Warholów, Pittsburgh był miastem szalonym, tętniącym życiem, ekscytującym i barwnym, unoszonym falą nieustannego ruchu, handlu, polityki, seksu, alkoholu i chciwości. Docierało tam więcej zagranicznej prasy niż do jakiegokolwiek innego miasta w Ameryce. Fotografik Duane Michaels, który dorastał w tym samym czasie, co Andy, a później także z nim się zaprzyjaźnił, wspomina:
Ponieważ nasze rzeki były koloru pomarańczowego, myślałem, że rzeki są pomarańczowe. Nocą huty rozświetlały niebo; człowiek czuł się zawsze jak w piekle. Od hut szedł wielki hałas; słychać było, jak dźwigi z wielkim hukiem spuszczają na ziemię jakieś olbrzymie ciężary. Było to na swój sposób widowiskowe, ale też i przerażające. Jako dzieciak to uwielbiałem [...] było to po prostu najlepsze miejsce pod słońcem.
W książce Pittsburgh: The Story of an American City Stefan Lorant napisał:
Było to najbardziej malownicze spośród wielkich miast amerykańskich. Wiecznie zasnute mgłą, wciąż w oparach. Kontury budynków i statków zawsze rozmyte, często ledwo widoczne; wyczuwało się je raczej niż widziało. Sylwetki ludzi na ulicach wydawały się nierealne, jak w pejzażu z bajki.
Położone na wzgórzach i w dolinach miasto rozciągało się na obszarze ponad 80 kilometrów kwadratowych, a liczba mieszkańców wynosiła 600 000; było więc szóste co do wielkości w Stanach Zjednoczonych. Rozkwit przeżywało w latach dwudziestych. Większość pittsburczyków stanowili emigranci zatrudnieni w dwóch podstawowych gałęziach przemysłu – węglowym i hutniczym, które stopniowo przekształciły miasto w coś, na kształt diabelskiej kuźni. Przez całą dobę na okrągło Pittsburgh otaczał wieniec ognia. Wielkie kule płomieni wystrzeliwały z paszcz hut żelaza, rozświetlając nocne niebo nad miastem dziwacznym odcieniem fuksji i szartrezy, i te właśnie kolory upodobał sobie później Andy. Wieczorem, niczym oczy bestii, na wzgórzach wznoszących się wzdłuż brzegów rzek żarzył się czerwono koks, a w dzień zanieczyszczenia tworzyły w powietrzu ciemny całun, co w połączeniu z naturalną mgłą dało pierwszy przemysłowy smog (wyraz ukuty właśnie w Pittsburghu). Zdarzało się, że piloci przelatujących nad miastem samolotów czuli woń oparów węglowych unoszących się znad rzeki Monongahela. John Warhola wspomina: „W dzień w powietrzu było tak dużo dymu, smogu i sadzy z hut, że nie było nawet widać słońca.” Samochody musiały jeździć z włączonymi światłami, a latarni ulicznych w ogóle nie wyłączano. Jak głosi legenda o Warholu, pierwsze słowa, jakie wypowiedział Andy, brzmiały: „Patrzcie, słońce świeci! Popatrzcie na słońce! Popatrzcie na to światło!” Całe życie uwielbiał słońce i nienawidził, gdy na dworze było zimno i ciemno. Z powodu sadzy trudno było cokolwiek utrzymać w czystości. Gospodynie musiały co dzień rano, po południu i wieczorem zamiatać żelazisty pył z frontowych ganków; nowe budynki szybko czerniały; kołnierzyki białych koszul już w południe były czarne od sadzy. Kobiety z towarzystwa zakładały czasami maski przeciwgazowe, kiedy miały robić zakupy w centrum.
Miasto opanowała niewielka grupa przemysłowców - rodziny Carnegich, Fricków, Heinzów, Mellonów i Westinghouse’ów. W stosunkowo krótkim czasie dorobili się gigantycznych fortun. Owi „pittsburscy milionerzy” zamieszkiwali ozdobne rezydencje Shadyside, budowane z importowanych materiałów i urządzane z przepychem. Domy te miały często po pięćdziesiąt pokoi, prywatną kręgielnię i po dziesięć łazienek. Żyjąc wystawnie i z rozmachem, pittsburscy milionerzy pragnęli wejść do dobrego towarzystwa. Ich rodziny przemierzały Europę, wykupując dzieła sztuki i próbując wydać dzieci za arystokratów. Nie przykładali wielkiej wagi do warunków życia swojej siły roboczej. Pittsburgh był miastem rażących kontrastów. Dzieciństwo Andy’ego przypadło na początkowe lata kryzysu. „Okryte smogiem stare dzielnice zionęły pustką – pisze autor biografii Mellonów Burton Hirsh. - To nikłe mdłe światło, które zdołało przebić się przez smog, spływało na opuszczone tory bocznic kolejowych, pokrywając je jakby łojem kapiącym z widelców, którymi uczestnicy «karawany głodnych» Ojca Coxa, powracający z Waszyngtonu, jedli pyzy w kuchni dla ubogich. Miasto ledwo zipało. Aparat polityczny trzymał je w potrzasku.”
„Oto samo serce przemysłowej Ameryki” - pisał słynny dziennikarz amerykański H. L. Mencken - ośrodek najbardziej lukratywnej i typowej dla nas działalności, duma najbogatszego i najwspanialszego narodu kuli ziemskiej – ale przy tym widok tak potwornie odrażający, tak nieznośnie ponury i beznadziejny, że wszystkie szczytne dążenia człowieka wydają się jedynie makabryczną i przygnębiającą drwiną. Z jednej strony niezmierne bogactwo, niemalże niewyobrażalne – a z drugiej, siedliska ludzkie tak ohydne, że przyniosłyby wstyd nawet bezdomnym kotom. Nie mam na myśli jedynie zwyczajnego brudu. Miasta hutnicze bywają brudne. Myślę raczej o wszechobecnej, bolesnej brzydocie, o jawnej odrażającej potworności, cechującej wszystkie budowle jak okiem sięgnąć.
Kolega po piórze Menckena, O. Henry, wypowiada się o Pittsburghu w podobnych słowach. Jest to najgorsza, zapadła dziura, a ludzie są tam „potwornie ciemni, grubiańscy, niegodziwi, gburowaci, zdegenerowani, nieuprzejmi, podli, nikczemni, wulgarni, nieskromni, bezbożni, brudni, skąpi, zdeprawowani, i są pijakami”.
Opisy te trafnie oddawały widok dzielnicy, w której mieszkała rodzina Warholów. Przybysze z Europy Wschodniej, zwani pogardliwie „hankesami” (hunkies), uważani byli za niegodnych zaufania i do niczego niezdatnych, podobnie jak Murzyni, jedyna grupa etniczna zajmująca jeszcze niższy szczebel drabiny społecznej. Ich dzieci wyśmiewano i bito w szkołach. Rodowici Amerykanie nie rozumieli ich religii, języka ani obyczajów. Wykonywali więc słabo opłacane zajęcia, a ci, którzy, jak lekarze, posiadali kwalifikacje zawodowe, musieli ograniczać praktykę do kręgu ziomków. Pośród samych hankesów istniało społeczne zróżnicowanie w zależności od religii i kraju pochodzenia. Ze względu na prześladowanie Rusinów przez ich sąsiadów – Ukraińców, Polaków, Węgrów, Rumunów, Mołdawian i Słowaków – stali się podejrzliwi i stanowili osobną grupę, trzymając się razem i posługując odrębnym językiem („po nasemu”), mieszaniną węgierskiego i ukraińskiego.
Paul, John i Andy wychowali się, mówiąc „po nasemu”. Pan Warhola czytał codzienne gazety amerykańskie, a jego angielski był znośny. Za to Julia uparcie nie uczyła się angielskiego, i w domu rodzina posługiwała się tylko ojczystą mową. Kiedy najstarszy Paul zaczął chodzić do szkoły podstawowej Soho Elementary School, jego nieumiejętność posługiwania się angielskim oraz hankeskie nazwisko czyniły z niego obiekt drwin i złośliwych żartów.
Socjolog Philip Klein najlepiej chyba podsumował to zjawisko w raporcie z wczesnych latach trzydziestych. Klein pisał:
Siła postępu była w Pittsburghu niezwykła i pomogła dostrzec kontrasty charakterystyczne dla współczesności [...] uwarstwienie społeczne dokonywało się według wszelkich możliwych kryteriów podziału – klasowych, radykalnych, politycznych i ekonomicznych. Żeby poczuć duch Pittsburgha, trzeba sobie wyobrazić olbrzymią fabrykę produkującą z surowców pochodzących z całego kraju, i poszukującą zbytu dla swoich wyrobów w najodleglejszych zakątkach amerykańskiego rynku [...]. Siły, które rozstrzygają o losie Pittsburga mają przede wszystkim charakter ekonomiczny, i jest on zależny bezpośrednio od ogólnokrajowego postępu lub regresu. Kryzys uderzył w Pittsburgh znacznie dotkliwiej niż w inne rejony, które nie były w tak wielkim stopniu oparte na przemyśle. Fabryki gwałtownie zmniejszyły produkcję, robotników zwalniano z dnia na dzień [...]. Tradycyjny amerykański optymizm ustąpił miejsca skrajnemu pesymizmowi. Ludzie zupełnie upadli na duchu. Prysło upojenie, wiara w łatwy zysk i łatwą egzystencję. Życie przybrało barwy tak ciemne jak niebo nad miastem...
„Tak wygląda piekło, jeśli piekło istnieje – miał powiedzieć jeden z górników. – Nie ma pracy, głodujemy i boimy się, że nas ktoś zastrzeli; gorzej być nie może, to gorzka prawda.”
W czasach prohibicji policja przymykała oczy na magnatów alkoholowych, którzy jeździli luksusowymi samochodami po Szóstej Ulicy, znanej jako „Wielka Mokra Droga”. Przy niej usadowiły się zawsze pełne gości kabarety: Biały Kot, Jaskinia Diabła i Mały Harlem. Policja nie kwapiła się też do patrolowania najgorszych slumsów emigranckich w dzielnicy Hill, gdzie grasowały bandy wyrostków, terroryzujące mieszkańców. Szerzyła się prostytucja i lewe interesy, a alkoholizm wśród robotników pittsburskich był zjawiskiem nagminnym. Robotnicy mieszkali w drewniakach, czynszówkach i budach przylegających do stromych zboczy wzgórz. Gorący popiół, który unosił się w powietrzu, był przyczyną częstych pożarów, i Andy odtąd zawsze bardzo bał się ognia. Tylko nieliczne domy posiadały kanalizację z prawdziwego zdarzenia; lokatorzy na ogół korzystali z ubikacji z szambem, znajdujących się za domami. Kiedy padało, odchody spływały po zboczach na hałdy nieregularnie wywożonych śmieci, na których bawiła się zaniedbana, blada dzieciarnia. Nawet na obrzeżach lepszych dzielnic, gdzie domy były zrujnowane i opustoszałe, na ulicach walało się tyle śmieci z przepełnionych kubłów, że w letnie dni, za sprawą tych „średniowiecznych fetorów”, nowo przybyli mówili, że „nie podoba im się zapach Ameryki”. Andy powiedział później o swoim rodzinnym mieście, że „to najgorsze miejsce na świecie”.
Najznamienitszy obywatel miasta, Andrew Mellon, był nie tylko jednym z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w Ameryce; pełnił także funkcję ministra skarbu w administracji Coolidge’a i Hoovera. Mellonowie odnieśli ogromne zyski w czasach kryzysu. Nie mogli zatem dopuścić do rewolty na własnym terenie. Konna policja Mellonów, którą miejscowi nazywali Kozakami, rozbijała demonstracje robotnicze tak często i brutalnie, że aż doprowadziło to do dochodzenia w Kongresie. W latach 1930–1931 Kozacy używali gazów łzawiących i strzelali do demonstrantów domagających się polepszenia warunków życia.
Dla wielu były to lata posępne i nacechowane pesymizmem. Byli i tacy, którzy w tym okresie próbowali zakwestionować same podstawy amerykańskiej odmiany kapitalizmu. Kiedy 8 stycznia 1932 roku populistyczny kandydat na prezydenta, Ojciec Cox, prowadził armię 15 tysięcy wyczerpanych, głodnych i bezrobotnych z Waszyngtonu do Pittsburgha, po złożeniu w Kongresie i u prezydenta Hoovera apelu o natychmiastową pomoc i stworzenie miejsc pracy, ostrzeżenie, że „należy coś zrobić, żeby uniknąć wybuchu”, nie zabrzmiało jak czcza groźba. Gdy warunki, tak w Pittsburghu, jak i w całym kraju, uległy pogorszeniu, brutalną policję Mellonów wyposażono w karabiny maszynowe.
W Pittsburghu można było znaleźć wszystkie elementy składające się na ducha dwudziestowiecznej Ameryki: pewność, pęd, ambicję, chciwość, władzę, naiwność, nadzieję, przypadkowość, sprzedajność, perwersję, przemoc, entropię, chaos, szaleństwo i śmierć – wątki, które później pojawią się w artystycznej działalności Andy’ego.
Andy żył w samym środku tego zamętu. Jego ojciec stracił pracę i był zmuszony utrzymywać rodzinę, korzystając z cennych oszczędności i podejmując dorywcze zajęcia. Mogli sobie pozwolić na dwupokojowe mieszkanie za sześć dolarów tygodniowo przy Moultrie Street 6, między Piątą Aleją a rzeką Monongahela, tam, gdzie dziś znajduje się most Brady’ego. Oto jak opisał ten dom John Warhola:
Budynek miał dwie kondygnacje. Mieszkaliśmy na parterze. Pierwsze piętro było wynajęte. Za wannę robiła stalowa balia. Wodę grzało się na piecu. Dwie izby to kuchnia i sypialnia. Spaliśmy we trzech w jednym łóżku. Okolica nie była niebezpieczna. Nigdzie nie było wtedy tak niebezpiecznie jak dzisiaj. Wieczorami trzymaliśmy się blisko domu. Przechodziliśmy co najwyżej na drugą stronę ulicy. Bawiliśmy się zawsze na ulicy. Mało wtedy było samochodów.
Warholom wiodło się znacznie lepiej niż wielu pittsburczykom. 16 stycznia 1931 roku organizacje niosące pomoc ubogim ostrzegały, że 47 750 mieszkańców żyje na progu ubóstwa. W czerwcu w marszu głodowym, przeszło ulicami pięć tysięcy osób. Pan Warhola nie uczestniczył w demonstracjach, a gdy nie szukał zajęcia albo nie odwiedzał krewnych, rozglądał się za domem na wsi w okolicach Lyndory, gdzie mieszkała rodzina Julii. Ponieważ spadły ceny nieruchomości, Andrej postanowił wynieść się ze slumsów do lepszej, bezpieczniejszej dzielnicy, chociaż dom kupił dopiero w 1934 roku. Julia pracowała dorywczo jako pomoc domowa lub myła okna za dwa dolary dziennie, godzinami tworzyła też z puszek bukiety kwiatów, które sprzedawała po 25–50 centów. Andy tak o nich mówił pięćdziesiąt lat później:
Wyrabiała kwiaty z blachy, używając puszek po owocach, i stąd moje pierwsze obrazy z puszek. Bierze się puszkę – im większa, tym lepiej – jak te dużych rozmiarów z połówkami brzoskwiń, i przecina się, chyba nożyczkami. To bardzo łatwe, i po prostu robi się z nich kwiaty. Matka zawsze miała pod ręką pełno puszek, w tym puszki po zupie. To była wspaniała kobieta i bardzo dobra, prawdziwa artystka, jak prymitywiści.
Ojciec Andy’ego był niezwykle ambitny. Postawił sobie za cel podnieść rodzinę z dna, wyprowadzić ją ze slumsów i dać dzieciom szansę na lepszą przyszłość. Matka Andy’ego to postać jak Matka Courage – silna, odporna, dowcipna, a także niebywale przesądna i ekscentryczna. Pan Warhola nie uprawiał hazardu, nie pił ani nie przeklinał, a chociaż pani Warhola miała słabość do gier liczbowych, była pod każdym innym względem oszczędna i zaradna. Julia równoważyła surowość i niedostępność Andreja. Była kobietą radosną, rozmowną, o dobrym sercu, była szczodra i mądra. Gdy zdamy sobie sprawę, że Andy odziedziczył tyle samo po matce, co po ojcu, łatwiej będzie nam go zrozumieć.
Julia nie była idealną matką. Chociaż okazywała dzieciom wiele życzliwości i ciepła, nie mogła czuć tego samego, co one – dorastające jako hankesi w gettach Pittsburgha – sama nie podjąwszy nauki języka. Paul musiał uczyć się jednocześnie angielskiego i starocerkiewnosłowiańskiego, jak każdy szesnastolatek, i skarżył się rodzicom na to podwójne obciążenie, ale oni nie okazywali zrozumienia. Dlatego też Paul w jakiejś mierze wyładowywał frustracje na Johnie i Andym. Warunki w zatłoczonym mieszkaniu przy Moultrie Street nie ułatwiały braciom życia, toteż John i Paul często brali się za łby. Paul zapamiętał ten okres jako ciężkie, przerażające czasy dla rodziny Warhola, może dlatego, że ciążyła mu rola najstarszego syna, jak i trudności w szkole.
Pamiętam, jak ojciec siedział przy stole i matka podawała kolację. Był to najczęściej talerz zupy. A jako dzieci szturchaliśmy się i próbowaliśmy bić albo leżąc w jednym łóżku, zaczynaliśmy się kłócić i wykrzykiwać: „Gdzie z tymi nogami!” I już była rozróba. Tata nie lubił, jak zaczynaliśmy rozrabiać, bo był wykończony, i bardzo się denerwował. Matka mówiła, że ciężko pracuje.
Andy bał się taty. Wszyscy się go baliśmy. Był stanowczy. Tata trzymał nas krótko, samym spojrzeniem. Chociaż był surowy, wystarczyło, że popatrzył i już był spokój. Czasem na nas krzyczał. Matka była bardzo przeciwna biciu dzieci po głowie czy po plecach. Zawsze uważała, że jak już trzeba kogoś lać, to najlepiej po dupsku.
Wspomnienia Johna na temat wychowania chłopców w rodzinie Warhola na ogół znacznie się różnią od wspomnień Paula, z wyjątkiem zapamiętanego wizerunku ojca.
Jak był kryzys ojciec spędzał więcej czasu w domu, ale był taki bezwzględny, że dzieciakowi mógł się wydawać niedobrym ojcem. Był bardzo stanowczy we wszystkim, na przykład w ogóle nie dostawaliśmy deseru. I jak prosiłem o ciasteczka, złościł się na mnie już za samo to, że poprosiłem. Pomyślałem, że jest wredny, ale on powiedział tylko: „Jak jesteś głodny, weź sobie żytniego chleba z masłem – to zdrowsze.” Nigdy nie dostawaliśmy sodówki. Piłem tylko wodę i kawę. Ale dbał o to, żebyśmy nie chodzili głodni i żeby jedzenie było dobre. Nie jakieś zapychacze.
Trzymał nas z Paulem krótko. Powiedzmy, że zaczynaliśmy się o coś kłócić. Jak to dzieciaki, kiedy chcą tego samego, a on był zmęczony; ostrzegał nas najpierw, a jak się nie uspokoiliśmy, zdejmował pas, ale my uciekaliśmy i chowaliśmy się pod łóżko. Nigdy nas nie uderzył, ale wystarczyło, że pogroził.
W sobotę szedłem do sklepu żelaznego, gdzie dawali mi pudła tekturowe, przynosiłem je do domu, wiązaliśmy tekturę w paczki i zanosiliśmy do składu, i dostawaliśmy może 30 albo 40 centów, a potem kupowało się kwartę mleka za 7 centów i bochenek chleba za sześć. Pamiętam też, że zbierałem żarówki; zostawiałem sobie mosiądz; brałem młotek, usuwałem szkło, a mosiężną oprawkę chowałem do koszyka. Potem była prohibicja i ludzie pędzili whisky po domach, i za małe butelki można było dostać centa albo dwa. Wiedziało się, kto pędzi bimber, ale nosiło się im te butelki po kryjomu, bo mogli ich aresztować, więc czekałem, aż uzbieram z dziesięć butelek. Zbierałem je w przejściach między domami. Dawałem pieniądze matce, a ona posyłała je siostrze do Europy.
Paul także starał się uciułać trochę drobnych, sprzedając gazety w tramwajach. Kiedy uzbierał 25 centów, biegł do domu i dawał je matce.
Ona pytała: „A co mam z tym zrobić?”
Powiedziałem: „Odłóż. Kiedy uzbiera się dolar, wyślesz siostrom do Europy.” Matka wysyłała zwykle dwa lub trzy dolary, a to była fortuna. Tata był bardzo zasadniczy, gdy szło o pieniądze, i któregoś dnia, kiedy przyszedł zwrot, znalazł w liście dolara i dostał szału.
Już w młodym wieku bracia Warhola rywalizowali o uczucia matki, zarabiając dla niej pieniądze. To odegra później wielką rolę w sztuce Andy’ego.
*
Andy Warhol: „Pierwszy raz zobaczyłem, co to seks, w Northside w Pittsburghu, pod schodami; kazali takiemu małemu obciągnąć jednemu chłopakowi. Nie wiedziałem, co się dzieje. Po prostu siedziałem i patrzyłem.”
Andy powiedział później o sobie, że jako mały chłopak był „agresywny i nieznośny”, i najwyraźniej był dość nieokiełznany w latach gdy mieszkał przy Moultrie. Mówi Paul Warhola:
Widzieliśmy, że mały Andy łapie wszystko szybciej od nas, ale między trzecim a szóstym rokiem był nieznośny. Andy nauczył się brzydkich słów, jak miał mniej więcej trzy lata, a w naszym domu się tego nie słyszało. Słyszał, jak dzieciaki przeklinają, a był przecież maluchem. Poszliśmy raz z wizytą do rodziny i Andy powtórzył te przekleństwa – to wcale nie było do śmiechu. Ale był wstyd. Kiedy dostał za to po głowie, przeklinał jeszcze głośniej; im więcej dostawał, tym to głośniej powtarzał. Był naprawdę okropny. Mówił tak na przekór. W naszym domu nikt nie przeklinał. Nie wolno było mówić nawet „cholera”.
Przed nieokrzesanymi mężczyznami z rodziny Andy uciekał do matki. Znajdywał u niej azyl, a Julia Warhola wspaniale opowiadała. Uwielbiała rozmawiać z Andym w kuchni podczas sprzątania czy gotowania, albo kiedy wyrabiała kwiaty z blachy i papieru. Jej ulubionymi tematami były Biblia i życie w Mikovej. Julia mówiła bez przerwy, i Andy’ego już zawsze miały fascynować kobiety, które potrafią dobrze opowiadać. Wieczorami dzieci zbierały się przy stole w kuchni, a Julia opowiadała im historie ze swego życia i o Rusi.
Karpaty są powszechnie znane jako kraina Draculi, a chłopi z opisów Brama Stokera, klękający przy przydrożnych kapliczkach i żegnający się na wzmiankę o Draculi, to jakby dalecy krewni Andy’ego Warhola. Kobiety były ładne i delikatne, miały zdrową cerę i wydatne kości policzkowe, chodziły w długich kolorowych spódnicach i chustkach na głowie. Mężczyźni byli przystojni, długowłosi, mieli sumiaste wąsy, i nosili szerokie białe spodnie na szerokich, nabijanych ćwiekami pasach, wpuszczane w wysokie cholewy butów.
Julia opowiedziała dzieciom, że ojciec urodził się 28 listopada 1889 roku w Mikovej. Warholowie byli pobożni, małomówni, poważni, wstrzemięźliwi, robotni i nadzwyczaj skąpi. W okresie dzieciństwa ojca okolica, w której mieszkała rodzina, była wyniszczona gospodarczo. Andrej dorastał, pracując w polu z młodszym bratem, Josifem. Kiedy skończył siedemnaście lat, wiedział już, że nie ma tam dla niego przyszłości i wyemigrował do ziemi obiecanej – dalekiego Pittsburgha. Przez dwa lata pracował w kopalni, po czym wrócił do Mikovej „po żonę”, jak to określiła.
Julia Zavacky, która przyszła na świat w Mikovej 17 listopada 1892 roku, twierdziła, że jej matka, Josephine, miała piętnaścioro dzieci. Jeśli to prawda, sześcioro zapewne zmarło, ponieważ było ich dziewięcioro rodzeństwa, gdy Julia została nastolatką. Bracia, John i Andrew, wyemigrowali już do Lyndory w stanie Pensylwania. Dwaj kolejni bracia, Steve i Yurko, oraz siostry, Mary, Anna, Ella i Eva, mieszkali z nią w Mikovej. W swoje opowiadania wplatała nostalgiczne wspomnienia z rodzinnych stron. Woda była tam „taka dobra”, ziemia taka dobra i takie dobre ziemniaki – w Ameryce Julii nic nie wydawało się takie dobre. Mówiła o pracy w polu, pasaniu kóz, o tym, jak bała się wilków, i jak chodziła boso po śniegu.
W przeciwieństwie do Warholów, Zavaccy okazywali uczucia i byli rodziną z polotem. Byli też trochę bogatsi od reszty mieszkańców wioski. Jako dziecko Julia śpiewała, śmiała się i dużo mówiła. Były sobie szczególnie bliskie z Mary. Chciały zostać sławnymi pieśniarkami, i przez jeden sezon śpiewały, objeżdżając okolice Mikovej z taborem cygańskim. Dawała do zrozumienia, że z jednym z Cyganów miała romans. W młodości „moje ciało, jak magnes, przyciągało tylko mężczyzn w dobrym gatunku” – mówiła ze stłumionym śmiechem. Zavaccy mieli skłonności do melodramatyzowania, i rozwodzili się nad swoimi życiowymi tragediami, na których temat tworzyli iście biblijne opowieści. Większość córek w końcu popadła w alkoholizm.
Po Warholach Andy odziedziczył niespożytą energię, wstrzemięźliwość, agresywność i węża w kieszeni. Po Zavackich – skłonność do płaczu, potrzebę dokonania czegoś, wiarę w przeznaczenie i magię, pociąg do śmierci i kataklizmów oraz zdolność do mitologizowania wszystkiego, co mu się przytrafiło. Cechy te często przynosiły jego przodkom cierpienie, ale Andy miał się nauczyć, jak je spożytkować.
Julia wyrosła na najpiękniejszą z sióstr Zavackich i tryskała energią. Była utalentowaną artystką ludową: lubiła robić małe rzeźby i malować wzory na przedmiotach domowego użytku. W roku 1909, kiedy skończyła szesnaście lat, ojciec oświadczył, że przyszedł czas na zamążpójście, by nie musiał jej dłużej utrzymywać. Tego roku w Lyndorze w Pensylwanii ożenił się jego najstarszy syn, John, a drużbą na ślubie był Andrej Warhola. Kiedy Andrej poznał Julię w jej domu rodzinnym wkrótce po powrocie do Mikovej w 1909 roku, był przystojnym dziewiętnastolatkiem z widokami na życie w Ameryce. Na głowie miał gęstwinę kręconych, krótko ściętych blond włosów i nie nosił zarostu. W oczach mieszkańców wioski był w jakiejś mierze postacią baśniową, ponieważ pojechał do Ameryki i wrócił stamtąd z darami, cieszył się także reputacją człowieka robotnego, pobożnego i życzliwego. Jak opisywała to Julia: „Wrócił do wsi i wszystkie dziewczyny go chce. Ojcowie chcieli mu dać dużo pieniędzy, dużo ziemi, żeby poślubi córkę. On nie chcieć. Chcę mnie.”
Julia była niedużą, szczupłą dziewczyną, mierzyła nie więcej niż metr sześćdziesiąt, miała długie złociste włosy, wydatne kości policzkowe i czarujący uśmiech. Była marzycielką o dużym poczuciu humoru, podczas gdy Andrej był z usposobienia zimny; lubiła dużo mówić, podczas gdy on był milczkiem.
„Nie wiedziałam nic – ciągnęła Julia. – On mnie chce, ale ja go nie. Ja nie myśli o żadnym mężczyźnie. Matka z ojcem mówi: «Lubisz go, lubisz go.» Ja bała.” Kiedy Julia powiedziała, że nie wyjdzie za Andreja, ojciec ją zbił. Kiedy nadal stawiała opór, wezwał księdza. „Ksiądz (ach, miły ksiądz) przychodzi. «Ten Andy – mówi – bardzo miły chłopiec. Wyjdź za niego.» Ja płaczę. Nie wiem nic. Andy znów odwiedza. Przynosi słodycze, cudowne słodycze. I za te słodycze, ja jego żona.”
Przywdziawszy na czas wesela tradycyjny strój swoich krajan, ze wstążkami na wielkim kapeluszu, Andrej przez półtora dnia tańczył i pił z Zavackimi, a przez kolejne półtora z Warholami, ku zadowoleniu wszystkich krewnych.
Nowożeńcy spędzili następne trzy lata w Mikovej, mieszkając w domu Warholów i uprawiając rolę. W roku 1912, po wybuchu pierwszej wojny bałkańskiej, Andrej postanowił wyjechać z powrotem do Pittsburgha, żeby uniknąć poboru do armii cesarza Franciszka Józefa, co zmusiłoby go do walki przeciwko własnemu narodowi po rosyjskiej stronie granicy. Julia była w ciąży, pozostała więc w domu ze starą matką i dwoma młodszymi siostrami, Ellą i Evą. Ich ojciec umarł jakiś czas przedtem, a całe pozostałe rodzeństwo znalazło się w Ameryce. Andrej obiecał jak najszybciej wysłać pieniądze na podróż Julii. Ich rozłąka miała potrwać dziewięć lat.
Julii od początku nie było łatwo mieszkać pod jednym dachem z Warholami, ale po wyjeździe Andreja było jej jeszcze ciężej. Nie w smak im było jej pomagać i musiała pracować po dwanaście godzin dziennie, aby zarobić na swoje utrzymanie. Sama podsumowała to tak: „Jak mąż wyjeżdża, wszystko źle.”
Kolejny rok przyniósł pierwsze z pasma wielkich, życiowych nieszczęść. Na początku 1913 roku urodziła córkę, Justinę. Zima była wtedy wyjątkowo ostra, tak że cała rodzina spała na wielkim kamiennym piecu. Niemowlę dostało grypy, miało ataki konwulsji, a w okolicy nie było lekarza. Warholowie mimo to nalegali, żeby Julia wychodziła z nimi w pole. Pewnego dnia, gdy wróciła do domu po pracy, sześciotygodniowa córeczka nie żyła. Odchodziła od zmysłów, jak opowiadała. Otworzyła na oścież okno i krzyczała w noc: „Moje dziecko umiera! Moje dziecko umarło! Moja mała dziewczynka!”
Wkrótce potem Julia poszła do Czerwonego Krzyża dowiedzieć się o losy brata, Yurki. Powiedziano jej, że został zabity. Wróciła na wieś i powiedziała o tym matce. W miesiąc później matka zmarła – z żalu pękło jej serce – a na Julię spadła odpowiedzialność za sześcioletnią Ellę i dziewięcioletnią Evę.