Caparrós snuje tę opowieść przez pryzmat indywidualnych historii, zwykle naznaczonych cierpieniem, ale i wyrosłych z pierwotnej potrzeby zachowania wolności i godności. Pojęcie „ojczyzny” gdzieś się tu rozmywa, wszystko jest na chwilę, niepewne i kruche. I dojmujące dla czytelnika, który znalazł się w choćby odrobinę lepszym położeniu. Jest wśród bohaterów Natalia z Mołdawii. W dzieciństwie przypadkiem wybito jej oko, po stracie matki była zdana na niełaskę braci i ojca, a potem także męża, który przeznaczył ją na handel. Jest Koné, który ucieka z Afryki przed nędzą i wojną, a trafia do siedliska rasizmu w Hiszpanii. Każdy z bohaterów łudzi się, że gdzie indziej będzie lepiej.
„Księżyc” ma niewielki format, co dobrze oddaje charakter projektu, ale i samej migracji. Zdawkowość tylko podkreśla wrażenie przejściowości i tymczasowości. „Podróżowanie to oczywiście przyznanie się do bezsilności: szukasz gdzie indziej tego, czego ci nie dostaje” – pisze Caparrós, też obywatel świata. Książka powstała na zlecenie Funduszu Ludnościowego ONZ według ścisłych wytycznych. Poszczególne historie zamykają się w 2 tys. słów, autor zaś miał w nich pozostać niewidoczny. To nie wyszło, i dobrze, bo książka w swej zwięzłej formie nie jest raportem złożonym ze wstrząsających statystyk ani bezduszną kroniką, lecz „dziennikiem hiperpodróży” i zadumą nad kondycją świata. Reporter nie traci tu zmysłu słuchu, z którego słynie. Choć przyznaje zarazem, że podróżować do tylu miejsc, to tak jakby podróżować donikąd. Z tych podróży donikąd – co tylko potwierdza jego klasę i warsztat – sporo jednak wyłuskuje.
Martín Caparrós, Księżyc. Od nowiu do nowiu, przeł. Marta Szafrańska-Brandt, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018, s. 216