Mimo dalekiego od bałwochwalstwa stosunku do komunizmu była zwolenniczką utrzymania niezależności NRD, sprzeciwiając się tym samym zjednoczeniu Niemiec. Ataki na nią przybrały na sile w 1993 r., gdy wyszło na jaw, że na przełomie lat 50. i 60. współpracowała ze Stasi (bezpieka szybko z niej zrezygnowała, uznając za mało użyteczną, i wkrótce uczyniła ją obiektem obserwacji).
Wolf nie chowała głowy w piasek ani jako człowiek, ani jako pisarka. Opublikowała akta dotyczące własnej sprawy, w książkach zaś – jako jedna z nielicznych – powróciła do minionych czasów NRD. Również powieść „Aż do trzewi” ma po części charakter rozliczeniowy. Jej bohaterka – jak zwykle u Wolf – łudząco przypominająca autorkę, leży ciężko chora w prowincjonalnym enerdowskim szpitalu, na chwilę przed ostatecznym krachem systemu.
Sportretowany przez Wolf schyłek lat 80. wydaje się dziś epoką odległą o lata świetlne. Szpital, w którym rozgrywa się akcja, jest metaforą odchodzącego ustroju: niezbędne do ratowania życia leki sprowadza się w nim po cichu z Zachodu. Jednak powrót do tych schyłkowych czasów stanowi, przede wszystkim, okazję do przeprowadzenia rachunku sumienia, który jest zarazem rachunkiem sumienia całej generacji. Jego spokój, rzeczowy ton sprawiają, że nie mają w tej książce czego szukać ani lustratorzy, ani przepełnieni nostalgią za minionym.
Bohaterka dochodzi do wniosku, że trzeba „porzucić albo siebie, albo sprawę”, pokazując na przykładzie kilku swoich przyjaciół, że w tej historii sprzeniewierzenia się samemu sobie nie ma nic diabolicznego, stanowi raczej serię drobnych, niezauważalnych ustępstw. Przeciwstawia się zarazem redukcji człowieka do wymiaru politycznego, podkreśla, że nie mieszczą się w nim ani cierpienie, ani piękno.
„Podążać śladem bólu, bezbronnie, to byłaby rzecz warta życia” – oto dające do myślenia wyznanie Christy Wolf.
Christa Wolf, Aż do trzewi, przeł. Sławomir Błaut, Czytelnik, Warszawa 2006, s. 128