Rejs na koniec świata, zwłaszcza do miejsc, które „mogą nas zabić” (tymi słowami wydawnictwo zachęca do sięgnięcia po „Ortodromę”), to idealne tematy na przygodowe reportaże w stylu Hemingwaya lub, dajmy na to, Hugo-Badera. A jednak Mateusz Janiszewski – choć zabiera nas najpierw w podróż do Patagonii, a następnie przez Ocean Lodowaty płyniemy na Antarktydę śladami słynnej wyprawy Shackletona – zwraca się do zupełnie innego czytelnika. To bardziej filozoficzny esej na motywach podróży i rzecz dla fanów Krzysztofa Środy czy Michała Cichego niż klasyczny reportaż. Raczej erudycyjny traktat metafizyczny niż przewodnik dla szaleńców, którym marzy się „wycieczka” na Antarktykę. Owszem, przeczytamy tutaj np. o monotonii pampy, okrucieństwie oceanu, horrorze nieskończonej przestrzeni, wyprawach polarnych czy mordowaniu wielorybów, ale szybko pogubi się w tym wywodzie ktoś oczekujący łatwej książki podróżniczej. Eseistyczne medytacje Janiszewskiego mogą przytłoczyć. Szczególnie że pisarz zadania nie ułatwia i niejednokrotnie pozwala sobie na efektowne (efekciarskie?) stylistyczne szarże, żongluje metaforami i porównaniami, a zdania systematycznie doprawia specjalistycznym żargonem (od tytułu począwszy). Autor „Ortodromy” nie wstydzi się barokowego przepychu, lirycznych dygresji czy patosu („chwyta nas w swoje bezbrzeżne objęcia masa całej wody świata”). Talent i ambicje literackie Janiszewskiego są niepodważalne, choć – paradoksalnie – często najlepsze efekty osiąga tam, gdzie pisze prosto i surowo.
Mateusz Janiszewski, Ortodroma, Znak, Kraków 2018, s. 208