Dla mojego pokolenia 4 czerwca 1989 roku oznaczał bez żadnej wątpliwości początek nowej ery. A jednak wiele rzeczy się nie udało.
Był to niezwykły impuls nowej energii społecznej, ale jednocześnie czujemy, że rewolucja A.D.1989 była aktem dokonywanym jedynie przez część społeczeństwa, przy zdumiewającej bierności dużej części Polaków, którzy – o czym się nie pamięta – już w wyborach czerwcowych odmówili swojego uczestnictwa (o ile się nie mylę, około 40% uprawnionych do głosowania pozostało w domach i nie zaznaczyło swojej obecności w tych historycznych wyborach!). Później ta sytuacja z nikłą frekwencją powtarzała się wielokrotnie.
Zastanawiałem się wielokrotnie nad przyczynami tej sytuacji. Nie mogłem bowiem, zrozumieć tak zasadniczej różnicy w odbiorze tego, co uznawałem za przełomowy, kulminacyjny moment w życiu moim, mojego środowiska i narodu, a postawą dużej części Polaków. Dzisiaj, gdy spoglądam na ten czas z pewnej perspektywy, dochodzę coraz częściej do wniosku, że już wtedy podział na inteligencką i lepiej wykształconą część społeczeństwa i resztę uległ zasadniczemu pogłębieniu. To, co działo się w 1989 roku, sygnalizowało wyraźnie koniec poprzedniej ery prawdziwej solidarności w znaczeniu dosłownym i przenośnym. Rewolucja 1989 roku była wydarzeniem przełomowym w życiu inteligencji, oznaczała otwarcie bram wolności, zapowiadała wreszcie wolność słowa, poruszania się, paszporty w domu. Była zwiastunem pączkującej demokracji parlamentarnej. Były to imponderabilia ważne dla inteligencji, spragnionej wolności bardziej niż chleba i przywiązującej wagę do tego, co niekoniecznie jest od razu i bezpośrednio uchwytne, tworzy atmosferę, sprowadza się do symboli i jest często tylko pewną potencjalnością. Nie był to więc rok 1980, którego fenomen – nie tylko w skali Polski – polegał właśnie na tym, że po raz pierwszy udało się stworzyć ruch o najbardziej powszechnym charakterze, skupiający wszystkie warstwy społeczne i wyzwalający potrzebę wspólnego, solidarnego działania na rzecz nie tylko swych własnych interesów, nie tylko swej własnej grupy społecznej, ale także innych, często odległych (pod względem pozycji, prestiżu, znaczenia) środowisk.
Społeczeństwo w 1989 roku było już po prostu zasadniczo inne.
Po pierwsze, ludzie byli zmęczeni, mieli za sobą wyczerpujące dziesięciolecie zmagania się z komunizmem. Nastąpiła banalizacja odróżnienia „my – oni”. Było już bowiem dla wszystkich oczywiste, że komunizm w Polsce, jak i w innych krajach bloku, jest zastygłą magmą, nie przedstawia żadnych żywych, autentycznych treści, które mogłyby jeszcze kogokolwiek porwać i poruszyć. To, co było prawdziwym „odkryciem” roku 1980 – nieprawdopodobne spotkanie wszystkich grup społecznych, łaska wspólnego zrozumienia, że oto jesteśmy rzeczywiście razem i wspólnie myślimy o zmianie systemu – stało się również powszednie, a blask tej prawdy matowieje. Społeczeństwo stało się bardziej doświadczone, ale jednocześnie i bardziej sceptyczne, by nie powiedzieć cyniczne. Bardziej mobilni ludzie roku 1981 rozpierzchli się po świecie, weszli w inną rzeczywistość i w inne problemy. Inni – ci którzy pozostali skupieni wokół codzienności, która ma swoje wymagania i swoje prawa, nabrali dystansu i w jakimś sensie zaczęli się godzić z „niemożliwym”, to jest z systemem, który w warstwie ideologii i aksjologii odrzucali całkowicie, ale który zdawał się nie mieć żadnej alternatywy. Nie zapominajmy, że fala pierwszej fascynacji minęła już w 1982 roku – wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. Jakże niewielu z nas odważyło się włączyć w jakąkolwiek ryzykowną walkę o przetrwanie „Solidarności”! Pamiętam nasze nadzieje, że w pełni ziści się hasło „zima wasza – wiosna nasza” i wielkie zaskoczenie w czasie pierwszej demonstracji 3 maja 1982 roku, która skupiła jakże niewielką część tych, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej deklarowali swoje niezłomne przywiązanie do wolności. Podziemie lat osiemdziesiątych, imponujące jako swoisty fenomen społeczeństwa organizującego się w warunkach opresyjnej władzy, skupiło czynnie prawdopodobnie nie więcej niż kilka procent społeczeństwa. Nie był to masowy ruch, ale cień poprzedniej wielkiej „Solidarności”.
Jest też inna ważna przyczyna odmienności nastrojów w 1980 i 1989 roku. Przełom roku 1989 jest wynikiem impulsu wychodzącego od elit, płynącego z góry. Rewolucja „Solidarności” była autentycznym ruchem masowym, do którego elity się włączyły i który wspomogły. Zmiana systemu w 1989 roku była konstruktem intelektualnym, przedyskutowanym i wynegocjowanym, była więc porozumieniem elit; dopiero potem miał przyjść czas na budowę społeczeństwa obywatelskiego, z jego autentyczną i zróżnicowaną infrastrukturą.
Z tych stwierdzeń nie wynika negatywna ocena idei okrągłostołowego wynegocjowania nowego konstruktu, de facto sprowadzającej się do stworzenia radykalnie nowego systemu politycznego. Chodzi mi tu o zrozumienie tego, co się stało, i wynikających stąd konsekwencji na przyszłość. Sądzę, że większość z nas – uczestników i życzliwych kibiców Okrągłego Stołu – nie uświadamiała sobie wtedy tych konsekwencji, a w istocie ryzyka, że realizowany w ten sposób projekt polityczny może stać się niezrozumiały dla dużej części społeczeństwa, nieprzygotowanego do tego, by się z nim utożsamić i uznać go za swój własny program określony w zasadniczych swych zrębach w początkach lat osiemdziesiątych.
Pierwsze reformy systemu: po kilkudziesięciu latach wolne (choć tylko do Senatu) wybory, wolne słowo i wolność od cenzury (jeszcze istniejącej przez wiele miesięcy, ale już tylko formalnie), wykreowanie niezależnych od komunistów struktur i utworzenie pierwszego demokratycznego rządu niekomunistycznego w Rzeczypospolitej – to były zmiany fundamentalne. Jednocześnie jednak zmiany te przychodziły z góry, były „wykoncypowane”, by nie użyć słowa „wymyślone” (tak jak w sumie świetna i jak na tamten czas trafna politycznie idea: „wasz prezydent, nasz premier”), a więc stanowiące w pewien sposób zewnętrzną wobec społeczeństwa rewolucję elit. „Oktrojowalność” rewolucji czerwcowej nie mogła pozostać bez śladu w świadomości społeczeństwa, i – jakby to nie brzmiało paradoksalnie – utrwalała podział na „my” i „oni”. Nieszczęście polegało zaś na tym, że tym razem „oni” to „my”.
Większa świadomość tego faktu mogła i powinna skłaniać do czynów, które przeciwdziałałyby takiemu ryzyku, a w każdym razie by je pomniejszały. Polegałyby one na tym, że od razu, począwszy od 4 czerwca (a może i wcześniej), należało dążyć do maksymalnie dużego wciągnięcia wszystkich warstw społeczeństwa do kreowania nowej rzeczywistości. Rewolucja często zaczyna się od elit, ale ma małe szanse powodzenia, jeśli nie uzyska autentycznego poparcia w społeczeństwie. Niestety, tak się nie stało, a jeśli nawet, to w minimalnym stopniu, niewystarczającym, by dać większy impuls dla radykalnych zmian w poglądach i stanowisku różnorodnych grup społecznych wobec tego co się dzieje w Polsce. Efektem tego było zachowanie pozycji biernej widza i oczekiwanie na dalsze ruchy elit, które przejęły „za nas” odpowiedzialność, zastępując dotychczasowe struktury władzy. Problem polegał więc na tym, że nie potrafiliśmy przełożyć rewolucji czerwcowej na postawy stanowiące nieodzowny komponent społeczeństwa obywatelskiego.
Inteligencja (nie tylko zresztą w Polsce) zawsze ma skłonności do dydaktyzmu, w Polsce zaś jej historycznie ukształtowana pozycja (nieporównywalna z innymi krajami europejskimi) tę szczególną misję wzmacniała i w jakimś sensie deformowała.
Przyglądając się wtedy tamtym wydarzeniom, odnosiłem nieodparte wrażenie, że toczy się oto na naszych oczach spór, czy – może bardziej elegancko – wielka debata o kształt życia publicznego, ale rzecz się dzieje nieustannie w tym samym kręgu osób, które nie bardzo mają ochotę włączać do tej debaty i słuchać innych. Paradoksalnie, struktury społecznej aktywności tamtych czasów były niezwykle zamknięte, spetryfikowane, ograniczone do tych, którzy zdołali się „załapać” i „zaczepić” w jakimś przyczółku demokratycznej opozycji. Poza kręgiem ludzi włączanych do „obiegu publicznego” (co mogło się odbywać jedynie z namaszczeniem ściśle określonych osób) i owej debaty pozostawały nie tylko niezliczone rzesze przeciętnych ludzi, ale często i świetne nazwiska, i postacie życia intelektualnego, naukowego czy kulturalnego. Niezwykle to musiało ograniczać i osłabiać impet i nośność rewolucji. Pamiętam doskonale, jak mimo wszystko wielu ludzi odczuwało potrzebę zrobienia czegoś i włączenia się do kreowania nowej rzeczywistości. I jak wielu z nich odchodziło zniechęconych po nieudanych i całkowicie nieskutecznych staraniach o to, by coś zrobić. Grzechem elit tamtego czasu było więc utrwalanie elitarności rewolucji czerwcowej, odrzucenie idei szerokiego i masowego ruchu, zasklepienie się we własnych, coraz bardziej zamkniętych środowiskach. Być może zbyt wiele było tu „wykalkulowanego racjonalizmu” i zarazem zbyt mało gestów symbolicznych, których w tym czasie wszyscy potrzebowaliśmy.
Ten stan rzeczy trwa w jakimś sensie do dzisiaj. Rewolucja czerwcowa nie stała się niestety rewolucją o szerokim społecznym zapleczu, wspierana przez naród i bezwarunkowo w swych podstawowych założeniach akceptowana przez większość. Grzechem polskich elit (w sumie jednak dobrze w tym czasie rozumiejących tzw. konieczności i hierarchię potrzeb) była niemożność i nieumiejętność uruchomienia tego martwego, niemego zaplecza. Nie dziwmy się więc, że już w latach dziewięćdziesiątych sondaże wskazywały na szokujące i niesprawiedliwe wyniki, które zdawały się potwierdzać emocje dużej części społeczeństwa i niespodziewane przywiązanie do epoki Edwarda Gierka. Nagle okazało się bowiem, że większość naszych rodaków nie tylko popiera wprowadzenie stanu wojennego, ale z najgłębszym sentymentem myśli o czasach kartek, kolejek, reglamentowanych mieszkań, reglamentowanych wyjazdów zagranicę, szalejącej cenzury, opresji politycznych i codziennym uśmiechu Genseka w telewizyjnej Jedynce.
W ten sposób społeczeństwo odwróciło się od elit zapatrzonych w przyszłość i wierzących głęboko, że oczywista słuszność i racjonalność wprowadzanych zmian jest wystarczającym argumentem na rzecz nowej rzeczywistości. Owa rzeczywistość nie dość, że była trudna do przyjęcia, bo jej potrzeba wynikała nie z serca, ale z rozumu, to w dodatku była obiektywnie trudna do zaakceptowania przez ludzi, którzy tracili grunt pod nogami – zaplecze socjalne i pewność pracy (za nędzne wynagrodzenie, ale jednak dające szansę na jako taką egzystencję) i stawali po raz pierwszy w życiu przed nieprawdopodobnie trudnymi wyborami, co ze sobą zrobić (co jest pytaniem szczególnie bolesnym dla ludzi, którzy – jak większość pokolenia roku 1980 – przekroczyli czterdziesty rok życia). Ten stale rosnący dysonans w sferze odczuć, emocji i ocen rzeczywistości zdawał się być w ogóle nie zauważany przez elity, a szerzej – sporą część wykształconej inteligencji, oddającej się w owych czasach nieustannemu entuzjazmowi (i trudno się dziwić, powiew wolności był przecież autentyczny i stanowił najbardziej nieoczekiwane spełnienie naszych marzeń). Sytuacji tej nie mogły zmienić gesty, skądinąd bardzo sympatyczne i godne szacunku, w postaci słynnych zupek Jacka Kuronia czy tanich posiłków na Żoliborzu fundowanych przez Jarosława Kaczyńskiego.
Ten krótki opis rodzenia się III Rzeczypospolitej nie ma służyć potwierdzeniu czy udowodnieniu tezy, że od początku wszystko było błędem, zasługuje na krytykę i wieczne potępienie. Oczywiście nie o to chodzi Zależy mi wyłącznie na tym, żeby przedstawić powody, które sprawiają, że nie udało się nam to, co dla budowania autentycznej demokracji i państwa prawa jest najważniejsze – nie udało nam się stworzenie społeczeństwa obywatelskiego.