Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki "Hasior. Opowieść na dwa głosy"

 
Pies nazywał się Togo. Zawsze wydawało mi się, że to on, przewodnik losu, jak zwierzęta mitologiczne, powiódł mnie w „stronę Hasiora”, ku przyjaźni trwającej dokładnie trzydzieści pięć lat – od lipca 1964 do lipca 1999 roku. Spędzałam wakacje w Zakopanem, w nauczycielskim domu „Modrzejów” na krańcu ulicy Jagiellońskiej. Postanowiłyśmy z koleżanką z Instytutu, Aleksandrą Okopień-Sławińską (teoretyk literatury) odwiedzić pracownie głośnych zakopiańskich artystów, Władysława Hasiora i Tadeusza Brzozowskiego.

Hasior mieszkał na parterze drewnianego domu, dawnego pensjonatu „Borek”, Jagiellońska 3, tuż przy dworcu kolejowym, naprzeciw Antałówki. Mieścił się tu internat Państwowego Liceum Technik Plastycznych, zwanego potocznie szkołą Kenara, którą Hasior ukończył i do której wrócił po studiach w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych jako nauczyciel.

Pracownia była mroczna, belki sufitu czerwone, tapczan w kącie, stół, półka na książki i parę krzeseł to były jedyne sprzęty użytkowe. Resztę przestrzeni zagarnęli współmieszkańcy gospodarza – jego golemy. Wchodziło się tam przez pomieszczenie wyglądające jak rekwizytornia teatralna i trafiało jakby na scenę z tłumem aktorów zastygłych w dramatycznym geście. Z kątów sączyła się muzyka – Bach, Mozart. Klimat wnętrza był wręcz świątynny. Zdawało się, że całe powietrze wypełnia skrajnie natężona, niema ekspresja. Emanowały nią wiszące i stojące ni to obrazy, ni to rzeźby – z czego zrobione? Paliły się świece, w nich, przed nimi, jak przed obiektami kultu. Rodziły z miejsca gwałtowny natłok skojarzeń, wielość aluzji – kulturowych, religijnych, tworzyły aurę magii i poezji, posępną, patetyczną.

Artysta był szczupły, dość wysoki, miał gęstą jasną czuprynę, rysy jak z wizerunków górali na popularnych płaskorzeźbach i brwi niczym skrzydła ptasie.

Reklama