Jan Strzałka:
- Może porozmawiamy trochę o kotach?
Anna Dymna:
- Trochę? O kotach mogę opowiadać bez końca. W moim domu długo nie było zwierząt, aż w końcu pojawił się kocur i odtąd kocham koty na zabój. Potem miałam psa, którego także pokochałam, teraz znów mam koty, bo chyba jestem kobietą-kotem. Wiesiu Dymny też był kotem. Tuż po ślubie w naszym domu pojawiła się czarna Kaśka. Mieszkaliśmy w centrum Krakowa, na strychu przy ulicy Zyblikiewicza. Nasza kocica stała się szybko królową dachów i władczynią podwórka. Nie była wysterylizowana i trzy razy do roku miała potomstwo. Puszczała się ze wszystkimi mruczkami z okolicy - kiedyś przy-stawiało się do niej czterech kawalerów jednocześnie. Zaniepokojona nieludzkimi, namiętnymi wrzaskami o czwartej nad ranem popatrzyłam przez okno i zobaczyłam akt zbiorowy z zachwyconą Kasią w roli głównej. Krzyknęłam na całą kamienicę: "Wracaj, dziwko, do domu!". W koszuli nocnej wybiegłam na podwórko. Pamiętam ten wstyd i żal, że Kaśka za nic ma kobiecą godność. No cóż? Była wyzwolona seksualnie i bardzo namiętna. Skutkiem czego miała, tzn. miałyśmy, mnóstwo dzieci, a ja nie wiedziałam, co z nimi począć.
Wszystkich uszczęśliwiłam więc moimi "dymnymi" kotami, a były piękne i różnorodne w barwach i rasach. Kaśka włóczyła się po śmietnikach i znosiła nam fury szczurów i myszy. Wracając z łowów nad ranem, świergotała niczym jaskółka: frrrrrrrrrrrr. Jeśli świergotała głośno - łowy były udane, jeśli ciszej - takie sobie. Leżałam w łóżku, a ona z dumą rzucała mi zagryzionego szczura i szczęśliwa biegła po ryby do lodówki. Ja miałam jeść gryzonie, ona ryby.