Potem wstali, bo czas był już i powędrowali w stronę Biura. Mimo że była to tylko jedna pięćdziesiątka, mistrz czuł się z lekka pijany. Dreptał za dużo większym Mangiem ulicą świętego Jana i perorował dalej -
- I wszyscy się tu w zasadzie znają, To znaczy - znają się ci prawdziwi mieszkańcy, natomiast nieznajomi - to są albo letnicy, albo widma, tysiące widm. Od czasu do czasu widma usiłują, z zazdrości prawdziwym mieszkańcom - jakoś tam do ich świata przeniknąć. I dopiero wtedy zaczynają się problemy...
I rzeczywiście, miał właściwe przeczucie, jego wizja natychmiast znalazła potwierdzenie, widma usiłowały wtargnąć do ich świata: w Biurze światło było nienaturalne, nieziemskie. Telewizja! Przynajmniej sześć osób kręciło się po lokalu, przestawiając stoliki, ustawiając telewizyjny sprzęt, świecąc lampami telewizyjnymi przeraźliwie, mistrz odruchowo aż założył z powrotem swoje ciemne okulary. Od baru oderwała się redaktor Marzena Małgorzata Malinowska, która, trzeba było przyznać, wyglądała jeszcze korzystniej, rozjaśniał ją entuzjazm, była w pracy, oddawała się temu, co naprawdę generalnie kocha, podbiegła do obydwu przybyłych i entuzjastycznie wykrzyknęła -
- O, dobrze, że jesteście obaj! Grzesiu - będziemy kręcić tych dwóch panów! ale oddzielnie ich skręcimy, może pana Mango tutaj, przy barze, pani niech normalnie w tle zajmuje się swoją pracą, żeby był autentyzm - tu zwróciła się do barmanki Basi, która natychmiast zaczęła posłusznie wycierać szklanki bielutką ściereczką, od razu zaczęła stanowić profesjonalne tło.
Mangiem zatrzęsło oburzenie:
- Co tu się dzieje? Kto pozwolił?
- Przecież umówiłeś się ze mną! - zimno, lecz słodko uśmiechnęła się redaktor.