Potem wstali, bo czas był już i powędrowali w stronę Biura. Mimo że była to tylko jedna pięćdziesiątka, mistrz czuł się z lekka pijany. Dreptał za dużo większym Mangiem ulicą świętego Jana i perorował dalej -
- I wszyscy się tu w zasadzie znają, To znaczy - znają się ci prawdziwi mieszkańcy, natomiast nieznajomi - to są albo letnicy, albo widma, tysiące widm. Od czasu do czasu widma usiłują, z zazdrości prawdziwym mieszkańcom - jakoś tam do ich świata przeniknąć. I dopiero wtedy zaczynają się problemy...
I rzeczywiście, miał właściwe przeczucie, jego wizja natychmiast znalazła potwierdzenie, widma usiłowały wtargnąć do ich świata: w Biurze światło było nienaturalne, nieziemskie. Telewizja! Przynajmniej sześć osób kręciło się po lokalu, przestawiając stoliki, ustawiając telewizyjny sprzęt, świecąc lampami telewizyjnymi przeraźliwie, mistrz odruchowo aż założył z powrotem swoje ciemne okulary. Od baru oderwała się redaktor Marzena Małgorzata Malinowska, która, trzeba było przyznać, wyglądała jeszcze korzystniej, rozjaśniał ją entuzjazm, była w pracy, oddawała się temu, co naprawdę generalnie kocha, podbiegła do obydwu przybyłych i entuzjastycznie wykrzyknęła -
- O, dobrze, że jesteście obaj! Grzesiu - będziemy kręcić tych dwóch panów! ale oddzielnie ich skręcimy, może pana Mango tutaj, przy barze, pani niech normalnie w tle zajmuje się swoją pracą, żeby był autentyzm - tu zwróciła się do barmanki Basi, która natychmiast zaczęła posłusznie wycierać szklanki bielutką ściereczką, od razu zaczęła stanowić profesjonalne tło.
Mangiem zatrzęsło oburzenie:
- Co tu się dzieje? Kto pozwolił?
- Przecież umówiłeś się ze mną! - zimno, lecz słodko uśmiechnęła się redaktor.
- Ale przecież... - oburzonemu Mangowi brakowało słów, poczerwieniał i aż wytrzeźwiał niemal całkowicie z tego oburzenia.
- Ja sobie nie wyobrażam umawiania się bez kamery - uśmiechała się nadal Malinowska. - To moje życie, to moje narzędzie, w ten sposób siebie wyrażam, rozumiecie? Wy widzicie we mnie tylko ciało, a ja mam również kamerę! - oświadczyła, a pan Grzesio wymierzył kamerę w Manga.
- Wynoście się! - zabełkotał właściciel zaatakowanego przez telewizję lokalu.
- Przecież to, że zginął tutaj człowiek, to bardzo dobra reklama dla twojej knajpy. Przecież to może wam ściągnąć nowych klientów, wy wiecie, jaką mój program ma oglądalność? Pani Basia, z którą przed chwilą rozmawiałam, bardzo dobrze to rozumie. Już udzieliła mi wywiadu na temat tamtej zbrodni. Mówię: zbrodni, bo policja oczywiście uważa to za samobójstwo. Policja oczywiście jest skorumpowana, więc generalnie usiłuje to zatuszować, ale my w naszym programie ujawnimy, niech nasi widzowie się dowiedzą o prawdzie, generalnie mają do tego pełne prawo - pytlowała redaktor, a mistrzowi coraz bardziej rozszerzały się ze zdziwienia oczy.
- Jaka zbrodnia? - mistrz pociągnął za rękaw Mango, ale ten nie zwracał uwagi na mistrza, był wściekły, był wściekły nadzwyczajnie, był na granicy pierdolnięcia Malinowskiej, panu kamerzyście Grzesiowi, wszystkim.
Urażony mistrz usiadł przy swoim stoliku. Dawnym, ukochanym stoliku, tyle wspomnień! Wprawdzie zniknięcie karteczki z napisem REZERWACJA zauważył, ale zrozumiał i wybaczył. Czasy się zmieniają, nie ma co autystycznie przywiązywać się do szczegółów, trudno. Wstał, podszedł do barmanki Basi i poprosił o setkę wódki. Kamerzysta pan Grzesio kręcił dosłownie wszystko.
- Mogę? - Basia zapytała nie szefa, lecz panią redaktor.
- A nalewaj, nalewaj, będzie autentyczniej. Halo! - pani redaktor krzyknęła w stronę mistrza - nie zasłaniać twarzy! Kto nam uwierzy, że sfilmowaliśmy autentycznego hihihi mistrza? Nie zasłaniać!
Mistrz bez słowa wziął swoją wódkę i wrócił do stolika. Kamera odprowadziła go tam, a on zastygł w bezruchu, więc wróciła do wściekłego Mango, który brzydkimi słowami obrzucał red. Malinowską.
- I bardzo dobrze - powiedziała redaktor do pana Grzesia i jakiejś bladej kobiety w okularach - będziemy mieli niezły materiał, będziemy mogli pokazać, że właściciel lokalu, w którym zamordowano człowieka, trzyma ze skorumpowaną policją albo nawet i z mafią, co na jedno wychodzi - i nie chce udzielić żadnych informacji. A w dodatku sfilmowaliśmy jeszcze tego drugiego! Generalnie - to bardzo dobrze! To się przyda! To nam pasuje do koncepcji projektu! Kręć, kręć, Grzesiu...
W tym momencie odezwała się komórka pani redaktor, spojrzała na nią i rozpoznała numer, od razu wyraz jej twarzy uległ zmianie, stanęła niemal na baczność - i wyszła przed lokal, aby pomówić z przełożonym, bardzo wysokim człowiekiem z Warszawy. Przechodzący ulicą mogli usłyszeć piskliwy jazgot wielkoluda, mogli nawet usłyszeć pojedyncze słowa, aż tak bardzo głośno przełożony redaktor Malinowskiej swoim altem jazgotał. Widocznie był zdenerwowany... Teraz, kiedy nie było go widać, nie był wcale wielkoludem, był raczej czymś w rodzaju wściekłego ratlerka...
A Mango pierdolnął panu Grzesiowi i jego kamerze, nie wytrzymał, pierdolnął. Mimo że obiecywał sobie, że nigdy więcej tego nie zrobi. Że już dosyć tej bezrozumnej przemocy. Mistrz z uznaniem uniósł swoją szklaneczkę i pogratulował Mangowi, ten z uznaniem przyjął uznanie mistrza i pięknie się ukłonił.
Pracownicy telewizji zaczęli jazgotać i grozić policją, wyciągnęli swoje komórki i zaczęli dzwonić i wysyłać esemesy, krwawiący pan Grzesio z niepokojem oglądał kamerę, stojąca nieopodal mistrza blada panna, ewidentnie pracująca na drugim etacie w jakimś pisemku dyktowała do telefonu wiadomość o treści BRUTALNY NAPAD NA DZIENNIKARZY JEDNEJ Z WIODĄCYCH STACJI TV.
Weszła pobladła Malinowska i nie bacząc na ten zamęt oświadczyła:
- Zwijamy się. Następne morderstwo.
Kilka godzin wcześniej, wczesnym rankiem, człowiek z fioletowymi włosami pędził swoim fordem w kierunku Warszawy. Był umówiony w telewizji, a że jego kontakty z telewizją wiele lat wcześniej, nie z jego winy, ustały, a lubił siebie w telewizji, oj, lubił - więc jasne, że czuł lekkie podniecenie.
- No. Wreszcie ktoś sobie o mnie przypomniał. Znowu się zacznie! - mruczał do siebie.
Sprzęt muzyczny w aucie miał zawodowy, bas i perkusja brzmiały jak należy z czterech głośników, wszystko elegancko. Wziął specjalnie na ten wyjazd aż dwa dni wolnego w swojej firmie, mimo że właściwie potrzebował jednego dnia, ale kto wie? Może trzeba się będzie napić wódki z kimś z telewizji, lepiej się zabezpieczyć. W zasadzie od dawna już nie pił, jego ulubionym trunkiem od jakiegoś czasu stał się red bull, ale w takiej sytuacji, sytuacji telewizyjnej, mógłby nawet i wódki się napić, mógłby nawet się swojej firmy wyrzec...
Autostopowiczka.
W wielkiej czapce.
Nie brał do auta nikogo,
Zawsze to przecież ryzyko.
Zatrąbił tylko, bo lubił swój klakson.
I pojechał dalej.
Kilka godzin później pan Grzesio rozpłakał się w busie z pięknym napisem 66TV na drzwiach. Kamerze nic się nie stało, ale i tak pan Grzesio popłakał się.
Współpracownicy ładowali sprzęt, pan Grzesio im nie pomagał, ponieważ był wątły, wrażliwy i poważnie ranny.
- Co za bydlę, co za bydlę! Ja go zniszczę!- histeryzował.
Po raz pierwszy spotkał się z przemocą pierwszego stopnia. Zazwyczaj tylko filmował ludzi opowiadających o przemocy, którzy byli mili dla pana Grzesia, ponieważ reprezentował telewizję. Wszyscy w życiu pana Grzesia byli dla niego mili. Czasami niemiły bywał dla niego przełożony-olbrzym, ale miał on do tego pełne prawo. Nerwowo zaczął szukać w swojej komórce numeru telefonu do ukraińskiego gangstera o nazwisku Pomarańczuk, który niemal etatowo pracował dla telewizji 66TV, uczestnicząc z zaangażowaniem w wielu telewizyjnych przedsięwzięciach, a kiedy odnalazł ten numer, połączył się z owym miłym panem i ładnie, lecz przez łzy, poprosił o pomoc, podając namiary Mango Głowackiego.
- Nie ma potrzeby go zabijać, wystarczy postraszyć i troszeczkę, tylko troszeczkę uszkodzić... dobrze? - chlipał pan Grzesio do telefonu. Ale to, co usłyszał, zmroziło go i zaskoczyło.
A kilka godzin wcześniej kierowca forda, człowiek o fioletowych włosach, zatrzymał się na stacji benzynowej, aby kupić sobie chipsy o smaku zielonej cebulki i jogurtu oraz kilka puszeczek red bulla. Sprawdził daty przydatności do spożycia, obejrzał dokładnie paragon, zapytał czemu tak drogo, postraszył federacją konsumentów i zaczął wracać do swojego auta. Przy aucie stała dziewczyna w czapce, bliźniaczo podobna do wyminiętej kilkanaście minut wcześniej autostopowiczki. Patrzyła na niego uważnie, tak jakby porównywała go z niewidzialnym zdjęciem.
A kilka godzin później Pomarańczuk odpowiedział panu Grzesiowi, coś, co sprawiło, że pan Grzesio poczuł się jeszcze gorzej. Po prostu, nie podając żadnych szczegółów, odmówił mu.
- Wszystkich, ale nie tego - powiedział.
Bardzo pięknie Pomarańczuk mówił po polsku. Lata praktyki.
Pan Grzesio rozłączył się i rozbeczał jeszcze bardziej.
Wszyscy, z panią redaktor Malinowską na czele, wsiedli do busa i wyruszyli po gorący temat, rozmawiając sobie po drodze o sprawach telewizyjnych, a pan Grzesio ukrył buzię w firaneczce i zaczął udawać, że śpi. A potem, kiedy już byli blisko celu, pan Grzesio wpadł na kolejny pomysł, wyjął komórkę i zadzwonił do teścia, pracującego w jednej z komórek Urzędu Miasta i powiedział:
- Tatuś? Tatuś sprawdzi, czy nie dałoby się nasłać jakiejś kontroli na knajpę Biuro na świętego Jana... najlepiej to by było im odebrać koncesję na alkohol... Pomoże mi tatuś?
A kilka godzin wcześniej dziewczynka w wielkiej czapce powiedziała do człowieka o fioletowych włosach:
- A ty patrzyłeś i śmiałeś się. Śmiej się teraz!
I odeszła, a mężczyzna o fioletowych włosach stuknął się w czoło i wsiadł do swojego auta. A tuż za nim, na tylne siedzenie wsiadł jeszcze ktoś. Ktoś, kto pachniał niebezpiecznie. Ktoś, kto pachniał boleśnie znajomo.
- Jedziemy! - powiedział i przytknął palec do jego pleców.
To właśnie do zwłok mężczyzny o fioletowych włosach tak jechała telewizja kilka godzin później. Leżał na poboczu drogi, jak opakowanie po chipsach.