Książki

Fragment książki "Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret"

  
***

To był piątek, gdy Ewa Kaludis rozpoczęła pracę w szkole Stava. Mieliśmy właśnie dwie połączone lekcje z obróbki drewna, a ja ostatecznie schrzaniłem stojak na gazety, nad którym pracowałem przez ostatnie siedem miesięcy. Drewniany Gustav nie był tym zachwycony, ale za bardzo się tym nie przejąłem. Nie lubiłem prac ręcznych, ani szycia, ani pracy w drewnie; nigdy nie wychodziło mi to tak, jakbym chciał i zawsze zabierało cholernie dużo czasu. Jak zwykle wystawałem bezczynnie pod dachem parkingu rowerowego razem z Bennym i Dupą-Enokiem i czekałem, aż skończy się przerwa. Wtedy na ulicy pojawiła się ona.

Chcę zaznaczyć, że zobaczyłem ją  pierwszy, ale zarówno Benny, jak i Dupa-Enok są tak samo pewni tego, że to oni ujrzeli ją pierwsi. W zasadzie nie gra to żadnej roli, chodzi przecież przede wszystkim o to, że przyszła.

W każdym razie na pewno najpierw przeszła obok boiska, bo na kilka sekund strona należąca do dziewczyn wypełniona była ludźmi, którzy tylko stali i gapili się. Brudni piłkarze w dużych zgrajach.
 

– Ja pierdolę – powiedział Benny i otworzył szeroko usta, jakby siedział na fotelu u dentysty Slaktarssona i czekał na borowanie.

– Taaak – odpowiedział Dupa-Enok.

– To jest Kim Novak.

  
Ja nic nie powiedziałem. Po części dlatego, że nie lubiłem gadać bez potrzeby, ale też dlatego, że odebrało mi mowę. Babka, która zajechała warczącym skuterem prosto na szkolne boisko naprawdę wyglądała jak Kim Novak. Burza jasnych jak żyto włosów, szykownie przewiązanych czerwoną chustką. Ciemne eleganckie okulary i usta tak duże i słodkie, że ugięły się pode mną kolana.

Czarne, wąskie spodnie rybaczki, cienki czarny sweterek, który opinał piersi i powiewająca na wietrze, rozpięta koszula w czerwowno-czarne paski.


– Ale bomba! – westchnął Balthazar Lindblom.

– To Puch – powiedział Dupa-Enok.

– Ja pierniczę, Kim Novak wparowuje na Puchu na nasze boisko. A niech mnie...

  
Potem Dupa-Enok stracił przytomność. Miał jakąś łagodną epilepsję i czasami mdlał.

„Byłoby raczej dziwne, gdyby to wszystko wytrzymał”  – pomyślałem.

Kim Novak wyłączyła Pucha. Przez chwilę stała nad nim z szeroko rozstawionymi nogami, ze stopami w żwirze, przyglądając się z uśmiechem stu ośmiu postaciom, które jak sparaliżowane stały na szkolnym boisku.

Następnie zeszła, zgrabnie umieściła motocykl, skuter na stojaku, wyjęła z bagażnika płaską aktówkę, przemaszerowała przez ten gabinet figur woskowych i weszła do szkoły.

Gdy znikła w środku, odwróciłem głowę i odkryłem, że obok mnie stał Edmund. Niemal ramię w ramię, tyle że on był trochę wyższy.

  
– Coś takiego – powiedział grubym niewyraźnym głosem. – To się nazywa dojrzała kobieta.

  
Pokiwałem głową. Pomyślałem o świerszczykach jego ojca i stwierdziłem, że Edmund wie, co mówi.

W ciągu dwóch godzin wszystko się wyjaśniło. Ludzie po drugiej stronie budynku szkoły już od dawna wiedzieli, że Berra Albertsson przeprowadzi się do miasta, my chyba też, przynajmniej kiedy się nad tym zastanowiliśmy. Berra był legendą piłki ręcznej, brał udział w ponad stu pięćdziesięciu meczach w reprezentacji kraju i mówiło się, że strzelał bramki z taką siłą, że bramkarze ginęli, jeśli trafił w głowę. Po dwunastu sezonach w rozgrywkach ligowych i reprezentacji kraju miał teraz zwolnić trochę tempo, obejmując funkcję grającego trenera drużyny piłki ręcznej w naszym mieście. Miał ją doprowadzić do pierwszej ligi.

Rozumiał to nawet ktoś taki, jak Veikko, a o wszystkim można było przeczytać kilka tygodni wcześniej w Kurren. Armata Berra miał się wprowadzić do jednego z nowo wybudowanych domów w Angermanlandii i 1 lipca objąć posadę wicedyrektora parku. W gazecie nie napisano o tym, że był zaręczony z Kim Novak, która naprawdę nazywała się Ewa Kaludis.

A także o tym, że będzie ona zastępować w szkole beznadziejną Eleonorę Sintring, która na początku miesiąca złamała kość udową podczas skoku przez skrzynię na gimnastyce dla gospodyń domowych...

Już następnego dnia kilku futbolistów krążyło z listą, na którą można się było wpisać, jeśli było się gotowym połamać Sintring drugą nogę, jak tylko wróci do szkoły.

Chodziło o to, by  chętni ciągnęli losy, gdy sprawa stanie się aktualna. Gdy ja i Benny się wpisywaliśmy, lista wyglądała na długą.


  
***

Pokój nauczycielski znajdował się na trzecim piętrze po stronie dziewczyn. Był tam też duży balkon, jedyny w budynku. Gdy zbliżały się wakacje, nauczyciele często siadywali tam pod pstrokatymi parasolami, pili kawę i palili.

Na czas krótkich wizyt Ewy Kaludis w szkole, balkonowe nawyki trochę się zmieniały. Stało się raczej i paliło, zamiast siedzieć, stało się, przewieszało przez barierkę i trochę obojętnie obserwowało szkolne boisko.

Ona to rozpoczęła i nic dziwnego, że ogiery ustawiały się wokół niej, kopciły i szczerzyły się.

Nauczyciel od spraw zaopatrzenia szkoły w prace naukowe Stensjöö. Koń Håkansson. Okularnik.

  
– Patrz na Okularnika, ja pierniczę – krzyknął Benny. – Wsadza jej od tyłu.

– Gadanie – stwierdził Balthazar Lindblom. – Nie odważy się jej tknąć. Tylko się gapią. Jeśli ją tkną, przyjdzie Berra Armata i ich zatłucze.

– Murowane – stwierdził Veikko. – Wystarczy, że kopnie kogoś piłką prosto w twarz. Facet z piekła rodem.

  
W tamte ciepłe dni pod koniec maja Po stronie dziewczyn było wyjątkowo tłoczno. Piłkarze zaczęli się najwyraźniej interesować bardziej szlachetnymi sprawami(jakimi?), a na parkingu rowerowym zrobiło się po prostu ciasno. Ewa Kaludis uczyła tylko w naszej i jeszcze innej klasie, więc mogliśmy się nią nacieszyć tylko wtedy, gdy akurat nadarzała się okazja ją zobaczyć.

Na przykład w czasie przerw, gdy stała na balkonie. Kim Novak. Ewa Kaludis. Babka Berry Armaty.

Ja zaliczałem się do grupy szczęśliwców.

Angielski i geografię mieliśmy z beznadziejną Sintring, zanim wywróciła się na skrzyni. Koń Håkansson zastępował ją przez kilka tygodni, a teraz nawiedziła nas Ewa Kaludis. Na trzy tygodnie przed wakacjami.

Nawiedziła.

Właściwie wcale nie uczyła. Nie było takiej potrzeby. Harowaliśmy jak woły. Zawsze gdy wchodziła, w klasie panowała nabożna cisza. Uśmiechała się, a oczy jej lśniły. Przez klasę przechodziło lekkie drżenie. Potem siadała na katedrze, zakładała nogę na nogę i kazała nam kontynuować pracę od tej czy od tamtej strony. Jej głos przypominał naprężającego się kota.

Natychmiast rozpoczynaliśmy pracę. Ewa Kaludis siedziała na katedrze, bił od niej blask. Albo przechadzała się po klasie, przeciskając  biodra między ławkami.

Jeśli podniosło się rękę, ona prawie zawsze stawała z tyłu po skosie, wyginała się do przodu i opierała piersiami o ramię ucznia. Albo jedną piersią.

O pomoc prosili prawie wyłącznie chłopcy, a powietrze w klasie było ciężkie od  perfum i młodej tłumionej lubieżności.

Właściwie nie wiedziałem, czy dziewczyny lubią Ewę Kaludis, bo prawie nigdy nie wymieniałem z nimi żadnych opinii, ale wydawało mi się, że czerpały jakoś korzyści z jej obecności. Na swój kobiecy sposób. Ale może się myliłem. Może były zazdrosne jak diabli.

Raz, gdy podniosłem rękę i poczułem jej pierś przy moim ramieniu i jednym policzku, myślałem, że zemdleję. Pociemniało mi przed oczami i pomyślałem, że równie dobrze mógłbym w tej chwili umrzeć. Chyba to zauważyła, bo położyła mi dłoń na ramieniu i zapytała, co mi jest. To oczywiście nie poprawiło sytuacji, ale przygryzłem język i jakoś mi się polepszyło.

  
– Źle się czuję – powiedziałem. – Wydaje mi się, że dostanę okres.

  
Nie wiem, dlaczego właśnie to powiedziałem, ale Ewa Kaludis tylko się zaśmiała, a Benny, który siedział obok mnie i jako jedyny usłyszał moją genialną odpowiedź, stwierdził na przerwie, że „niech mnie diabli, nigdy w życiu czegoś podobnego nie słyszałem”.

  
– Erik, do diaska, teraz twoje akcje dobrze stoją, to pewne jak cholera.

  
Nie byłem pewien, czy miał rację, cieszyłem się w każdym razie, że się nie wkurzyła.
  

Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną