1
Z rękoma skrępowanymi za plecami i przywiązanymi do drabiny wozu, doktor Lajoy z trudem utrzymywał równowagę. Sznury wpijały mu się w ciało, ale nie to było najgorsze. Największy ból sprawiały mu skurcze mięśni łydek i ud próbujących amortyzować wstrząsy wozu na wybojach. Przewożono go z Compiègne do Chantilly, gdzie tamtejszy zamek został przerobiony na więzienie. Od wyjazdu minęły już bite trzy godziny.
Było ich kilkunastu, tak jak on starających się ustać na nogach. Kiedy wóz przejeżdżał przez co większe koleiny, wpadali jeden na drugiego. Wybąkiwali jakieś niewyraźne słowa przeprosin i znowu skupiali się na próbach utrzymania równowagi. Dwóch więźniów zrezygnowało z dalszych wysiłków i wyciągnęło się na pokrytej słomą podłodze wozu, gdzie leżeli powiązani niczym tobołki z brudną bielizną. Z rękoma wyciągniętymi ponad głową nie było im wcale wygodniej niż towarzyszom niedoli na stojąco.
Chyboczący wóz jechał w otoczeniu oddziału żandarmów. Jakaś nędzarka, wlokąca za sobą dzieciaka, rzuciła w przelocie za podejrzanymi:
– No jak, panowie arystokraci, spuściliśmy nos na kwintę, co?
Arystokraci! Doktor Lajoy rozejrzał się wokół. Czy naprawdę można ich nazwać arystokratami? Trzej dzierżawcy, którym zarzucano, że nie dość gorliwie poddali się rekwizycjom, czterej sklepikarze oskarżeni o spekulację i wykorzystywanie nędzy ludu, dwaj rzemieślnicy, którzy zgoła nie wiedzieli, z jakiego się tu znaleźli powodu, dwaj mężczyźni „zbędni” (według powiedzonka Saint-Justa), których jedyną winą było posiadanie jakiegoś majątku, dwaj oracze i dwaj wędrowni kramarze, na których padło podejrzenie o kradzież.