W Polsce książki ukazały się w odwrotnej kolejności, ale dla czytelnika to niewielka różnica, bo July jest ewenementem zasługującym na osobną szufladkę we współczesnej prozie. Jej bohaterowie to kolejne emanacje tych samych lęków i potrzeb. Ci z opowiadań przypominają nieudaczną powieściową Cheryl i odwrotnie. Tęsknią za czymś, zwykle za miłością. Boją się samotności, nadmiernie analizują, zamiast stawić życiu czoła. Czasem dziwaczeją i snują fantazje: jedna z bohaterek widzi się u boku księcia Williama, ktoś inny wyczekuje spotkania z kobietą, która najpewniej nie istnieje, ale i tak zawsze jest stosownie ubrany. 40-latki robią kursy z romantyczności z serwetkami na oczach. Ludzie czasem łączą się w pary, bo lepsze to, niż być solo, a zresztą: „w dzisiejszych czasach nikt nie interesuje się nikim poza sobą. Ludzie upewniają się, że nie jesteś mordercą i nie zabijesz kogoś, kogo znają, po czym wracają do mówienia o tym, jak to chyba osiągnęli moment przełomowy w swoim związku ze sobą”. Wszystko po to, by zagłuszyć samotność, podane w sposób absurdalny, ale przecież bliski rzeczywistości – chwytamy się wszystkiego, żeby jakoś przetrwać. Łatwo sobie wyobrazić ten zbiór w formie serialowych etiud o złożoności, ale i grotesce osamotnienia. „Snucie jest takim sposobem narracji, w który ludzie wkręcają się jak w nitkę” – mówi bohaterka zakochana w księciu. W prozę July też się można tak wkręcić.
Miranda July, Pasujesz tu najlepiej, przeł. Łukasz Buchalski, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2019, s. 208