Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki "Big Mac"

 
Nabraliśmy tyle różnej muzyki, że już nikomu nie chciało się jej słuchać. Jakieś serbskie orkiestry ludowe, stare soundtracki, do tego Sylva, jak zawsze, miała pełne kieszenie swojego porąbanego nu jazzu, który wszystkim polecała i którego nikt poza nią nie słuchał, bo nu jazzu po prostu nie da się słuchać. W ogóle wydaje mi się, że kiedy ktoś się nad czymś długo i z uporem rozwodzi, to zwykle oznacza, że ten ktoś sam to właśnie wymyślił, coś jak, powiedzmy, nowy jazz; myślę, że Sylva mogła wykopać te nagrania w jakimś studiu, u siebie w Pradze, popsuć płyty jak trzeba i teraz udawać, że to muzyka atonalna. Chociaż wcale nie musiała tego robić.

Gdzieś między fotelami naszego renault, pomiędzy puszkami coli i przewodnikami, powinno się znaleźć parę albumów starego dobrego Lou Reeda z czasu jego największego rozkwitu i toksykacji, kasety też, ŕ propos, były czeskie, firma Globus, szorując po świeżych śladach wielkiej europejskiej transformacji końca lat osiemdziesiątych, wygrzebywała złote zapasy muzyki pop, no i stary dobry Lou Reed, jak to się mówi, podszedł. Ale wątpię, czy przyjdzie kolej na niego — Sylva zbyt energicznie wystukuje na kierownicy rytm (jeśli można to nazwać rytmem) atonalnej papki, która, niby z maszynek do mielenia mięsa, sączy się z zachrypłych głośników wmontowanych w deskę rozdzielczą.

— Sylva, to jest po prostu jakiś koniec cywilizacji! — krzyczę z tylnego siedzenia. — Naprawdę słuchasz tego w wolnym czasie bez przymusu?

Sylva śmieje się, ale raczej nie rozumie mojego żartu, zresztą jaki to w dupę żart — tak, coś w rodzaju jej atonalnego jazzu. Nasz przyjaciel Gaspar, bezpośredni i jedyny właściciel samochodu, rozwalił się na przednim fotelu i ledwie śledzi przebieg wydarzeń dookoła siebie.

Reklama