Wstęp
Jak czytać dziś Pana Tadeusza? Po latach obecności w literaturze arcydzieło obrasta grubą warstwą przypisów, komentarzy, uczonych interpretacji. Zaczyna uginać się pod ciężarem akademickich monografii i przyczynków. Powoli uchodzi z niego życie, kostnieje, traci swą atrakcyjność, by zmienić się wreszcie w szkolny albo uniwersytecki preparat. Studenci nie zaglądają już do tekstu. Przygotowując się do egzaminów sięgają do opracowań, uczniowie poprzestają na lekturze ściąg i bryków.
W masowej świadomości żyją jeszcze jakieś strzępy, poszarpane kawałki — niezapomniany koncert Wojskiego na rogu, Podkomorzy prowadzący poloneza, niezwykłe opisy przyrody, klucze Protazego. Wszystko to już za nami, coraz dalsze, coraz trudniejsze do pojęcia. Ilu spośród dzisiejszych czytelników zna brzmienie rogu myśliwskiego, ilu potrafiłoby zatańczyć skomplikowane figury poloneza? Gdzie ta puszcza opisywana przez poetę? Czy w kraju, gdzie do niedawna wpuszczano Polaków tak rzadko i niechętnie?
Jeden z wielkich mistrzów mistyki niemieckiej, Valentin Weigel, twierdzi, że aby powiedzieć coś sensownego o Bogu, trzeba zapomnieć tysiąc książek. Kiedy Weigel pisał te słowa, na świecie było znacznie mniej książek niż dzisiaj. Nie narodzili się jeszcze Blake i Dostojewski, nie stworzyli żadnego dzieła Jakub Böhme i Blaise Pascal. Tysiąc – dziś to byłoby znacznie więcej. Ile? Może dziesięć tysięcy?
A zatem – trzeba zapomnieć dziesięć tysięcy przeczytanych książek. Wyrzucić z pamięci cały bagaż polonistycznej wiedzy. Pozbyć się frazesów i stereotypów. Niech podczas lektury nie towarzyszą nam myśli o patriotycznych wartościach, niech nie prześladują nas tematy wypracowań maturalnych. Wyłączmy się ze świata reklam, seriali telewizyjnych i głośnej muzyki na dzień, dwa albo trzy (niektórym potrzebny będzie cały tydzień!). Weźmy do ręki bez uprzedzeń książkę, która powinna znajdować się w każdym polskim domu. Jak dzieła Szekspira w Anglii, jak Biblia w domowej biblioteczce rodziny protestanckiej. Wejdźmy w świat arcydzieła, nie troszcząc się o zachowanie należnej narodowym świętościom powagi.
Pan Tadeusz może nas także bawić, może i powinien dostarczać nam radości. Niekiedy nawet — pewnej uciechy. Możemy czytać Mickiewiczowskie arcydzieło jednym ciągiem — czyniąc tylko krótkie przerwy, by nakarmić psa albo kota. Możemy smakować poemat bez pośpiechu, studiując co wieczór jedną księgę. Warto, by niepowtarzalna melodia trzynastozgłoskowca zabrzmiała w naszym pokoju. Warto Pana Tadeusza także usłyszeć (dlatego namawiam zawsze moich studentów do głośnego czytania poezji). Jednego nie wolno nam robić. Nie powinniśmy czytać arcydzieła pod przymusem, bo wtedy ogarnie nas bez reszty i obezwładni wymowa polonistycznego preparatu. I kto wie, być może nigdy już nie weźmiemy tej książki do ręki.
Gdyby Pan Tadeusz stał się przedmiotem uwagi tak modnej dziś krytyki feministycznej, usłyszelibyśmy może, że poemat Mickiewicza jest arcydziełem męskiego szowinizmu. Już tytuł dzieła daje przecież do myślenia — nie Soplicowo, nie Zosia i Tadeusz (co mógł nasuwać Herman i Dorota Goethego — utwór, na którym miał się nasz wieszcz wzorować). Tytuł poniekąd nieusprawiedliwiony, bo trudno powiedzieć, czy Tadeusz jest tu najważniejszą postacią. W zestawieniu z Jackiem Soplicą, Telimeną, a nawet Hrabią czy Gerwazym wydaje się on młodzieńcem niemal bezbarwnym, pozbawionym cech, dzięki którym zapamiętujemy charakter bohatera już po lekturze pierwszych stronic.
Współczesne feministki darowałyby jednak autorowi „niefortunny” tytuł. To wina niewielka w porównaniu z faktem, że w Panu Tadeuszu nie ma przecież kobiet! Nie ma kobiet? Taką opinię zaczął kształtować już w XIX wieku sam Cyprian Kamil Norwid.
Nie ma kobiet? Istotnie, w poemacie opisującym najczęściej typowo męskie zajęcia (polowanie, wojna, polityka) kobietom przypaść musiała dość ograniczona rola. A jednak Mickiewicz wybrnął z tego dylematu obronną ręką. Pokazał ogród, sad, gospodarstwo, salon. We wszystkich tych miejscach pojawiają się oczywiście kobiety. Nie ma ich (bo być nie mogło) w karczmie, nie będzie na polu bitwy. Gdzie indziej są: prawie wszystkie niezamężne, prawie wszystkie — panny na wydaniu. A pamiętać musimy, że w literaturze XIX wieku panna na wydaniu tkwi zazwyczaj w samym centrum konstrukcji fabularnej. Bez tej postaci nie do pomyślenia byłaby akcja niemal wszystkich komedii Fredry, nie do pomyślenia — Lalka, Nad Niemnem, Trylogia.
To prawda, że kobiet znanych nam z imienia jest w Panu Tadeuszu bardzo niewiele. Imiona noszą raczej zwyczajne — Zofia, Anna, Róża, Ewa. „Telimena” to oczywiście świadomy wyjątek od tej zasady. Dziesięć lat wcześniej, pisząc Grażynę, Mickiewicz sam stworzył imię dla swej tytułowej bohaterki. Imię przyjęło się i w tradycji polskiej funkcjonuje do dziś. Mało któremu pisarzowi udaje się podobna sztuka.
(...)
Palpacjonizm
Palpacyjna metoda badania rozmaitych dolegliwości należy w historii medycyny do najstarszych i najchętniej stosowanych, zwłaszcza przez starych, doświadczonych terapeutów. Nawet na początku XXI wieku, gdy lekarz znalazł wsparcie w takich technikach jak ultrasonografia, rezonans magnetyczny czy tomografia komputerowa, badanie palpacyjne – wciąż najszybsze i najtańsze – nie powędrowało jeszcze do lamusa. W ten sposób bada się, niekiedy z dobrym skutkiem, klatkę piersiową, jamę brzuszną, nerki, a nawet aortę i węzły chłonne. Ale byłoby karygodną lekkomyślnością uznać rezultat owego badania za absolutnie ścisły i niewymagający jakiejkolwiek weryfikacji.
W humanistyce ostatnich lat bywa inaczej.
Sam widziałem starego profesora studiującego za pomocą metody palpacyjnej świeżo wydaną książkę. Ręce uczonego wędrowały nieufnie po grzbiecie, badały lakier okładki, jej fakturę, odporność na zagniecenia, ciężar całości. Obiektem uwagi stał się nawet kolor, kształt liter, technika druku, na samym końcu zaś – tytuł i nazwisko autora. Ostateczny werdykt równoznaczny z wyrokiem skazującym owo dzieło na zapomnienie zapadł bez zaglądania do środka.
Palpacjonizm stał się szkołą badawczą znacznie bardziej ekspansywną niż tak modna dziś dekonstrukcja, hermeneutyka, a niegdyś strukturalizm. Palpacjonizm wyklucza metodę stosowaną już przez starożytnych, to znaczy uważną lekturę tekstu. W tym sensie okazuje się on zdradą, a może nawet kresem filologii.
Niektórzy mniej ortodoksyjni palpacjoniści doradzają, by oprócz strony tytułowej czytać także indeks, a nawet spis treści. Zwolennicy podobnego kompromisu stanowią jednak wyraźną mniejszość.
List do ***
„Zna pan dobrze te sztuczki. Kiedy pan sięgnie po anachronizm, powiedzą, że nie zna pan realiów historycznych. Kiedy zrobi to młoda pisarka X, laureatka licznych nagród, będą się rozpisywać o nowatorstwie, akcie wyobraźni pozwalającym unieważniać historię itd. Jeśli w książce genialnego prozaika Y recenzent nie znajdzie przypisów i bibliografii, oznacza to, że twórca przejawia słuszną niechęć do akademickiego pisania. Jeśli ktoś inny zrobi to samo, recenzent wytłumaczy podobny zabieg chaotycznością, niedbalstwem, a nawet przeoczeniem. Ostatnio z prawdziwym zażenowaniem przeczytałem recenzję z pewnej książki, oczywiście napisaną w tym samym, dobrze mi znanym besserwiserskim tonie, a dowodzącą, że możliwości recenzenta kończą się na nieporządnym streszczeniu. Wcale mnie to jednak nie zdziwiło, bo poprzednio pańscy koledzy pisali równie głupio (proszę wybaczyć szczerość) o innych pozycjach.
Nie znaczy to, bym ich wysiłków nie doceniał, ale dopuszczanie do głosu niedouczków świadczy, że szuflady są puste, a dobre pióra opuszcza inwencja.
Kiedyś pewien krytyczny głuptasek oskarżał mnie o «wpadkę», bo źle wyraziłem się o dziełach pani Morrison. Nie zdołał jednak mnie przekonać, że kiedykolwiek miał w ręku powieści Pynchona, Nabokova, Coovera. Dlatego nie zauważył, że V, Gravity’s Rainbow czy Impreza u Geralda to teksty, które twórczość noblistki biją na głowę. Jednym słowem — pisząc, niech się Pan uzbroi w cierpliwość. Pamięta Pan, co powiedział Flaubert? Po epoce pogaństwa, a potem chrześcijaństwa, ludzkość wkroczy w epokę chamstwa i głupoty. My właśnie w takiej epoce żyjemy.”