Pochwała Poręby
Do ponownego pisania o filmie przystępuję z tym większą tremą, że doszły mnie słuchy, jakoby mój tekst o filmie „Lokis”, pomyślany jako panegiryk, interpretowany był przez niektórych czytelników jako niewybredny atak na reżysera. Mam nadzieję, że uda mi się uniknąć podobnych nieporozumień przy omawianiu kolejnego filmu, który wytrącił mnie z obojętności. Myślę tu oczywiście o „Prawdzie w oczy” Bohdana Poręby. Reżyser ten, po słusznie nagrodzonym interesującym formalnie serialu telewizyjnym „Gniewko syn rybaka”, dyskontuje obecnie z powodzeniem zdobyty u widzów kredyt zaufania. Zastrzegam się, że opinia moja stanowić będzie jedynie niekompetentne felietonowe impresje, nieroszczące sobie prawa do autorytatywnego osądu profesjonalnej eseistyki, uprawianej z sukcesem przez dyktatorów naszego filmowego gustu - Eugeniusza Boczka czy Jacka Fuksiewicza.
I ten film Bohdana Poręby, podobnie zresztą jak wszystkie filmy fabularne popularnego reżysera, oczekiwany był ze zrozumiałym zainteresowaniem. I tym razem reżyser nie zawiódł swoich zwolenników, prezentując utwór, który wprowadzi z pewnością ożywczy ferment w atmosferę naszego życia kulturalnego, koneserzy zaś delektować się będą pięknem obrazu, owymi inkrustacjami i estetyzującymi ściszeniami, które z powodzeniem stosuje reżyser.
Bohaterowie filmu Poręby rzuceni są na tło nowoczesnego zakładu przemysłowego, stają się jak u Antonioniego elementem plastycznym, cząstką pejzażu, ruchomą plamą w kadrze. Antonioni w swej „Czerwonej pustyni”, dla uzyskania pełniejszego efektu estetycznego, pomalował otaczający kombinat las. Poręba, twórczo dyskontując jego osiągnięcia, idzie o krok dalej, malując na czarno sadzą aktorów, stapiając ich jeszcze bardziej z pejzażem. Reżyser lubuje się w symbolach takich, jak owa suwnica, mająca zbyt mały udźwig, pękające ogniwo łańcucha czy freudowski spust surówki, stanowiący metaforę - ironiczną syntezę „Dziennika Telewizyjnego”.
Właśnie zbyt mały udźwig suwnicy w zestawieniu ze zbyt wielkim wlewkiem kuziennym doprowadzają do tragicznego splotu wydarzeń, w który uwikłani są pracownicy huty, postawieni wobec konieczności wyboru, przy czym każdy wybór jest zły. Interesująco potraktowana jest w filmie „Prawdzie w oczy” sprawa winy. Intryga nie polega na szukaniu winnego katastrofy w hucie - każdy pragnie przypisać sobie ciężar winy, wszyscy tęsknią za odpowiedzialnością. Postacie suwnicowego, inżyniera i innych hutników są personifikacją losu ludzkiego. Winni są w filmie Poręby nie tylko suwnicowy Janczar i inżynier Karbowaniec, winni jesteśmy wszyscy. A nikt z przedstawionych w filmie robotników nie jest pragmatystą, wszyscy są egzystencjalistami, stąd problemy wzięte są w głęboki cudzysłów. Dochodzą tutaj do głosu lektury reżysera, jego filozoficzne zapatrzenia. W owej pogoni za winą kompromituje się ostatecznie zachodni nawyk zwalania winy jeden na drugiego. Poręba operuje kamerą jak lancetem, poddaje wiwisekcji grupę ludzką. Poręba mocny jest w grupie. W przeciwieństwie do Eisensteinowskiego operowania tłumem, stosuje reżyser tak modne obecnie kino ascetyczne.
Drugim nurtem filmu jest sprawa erotyki. W wątku tym, podbudowanym smutną balladą o ludziach urodzonych w zwykły, szary dzień, dostrzegamy bez trudu wpływy filmów Leloucha i reminiscencje targów w Kopenhadze.
Kończąc, należy wyrazić uznanie reżyserowi za podjęcie tematyki uniwersalnej, trafienie w centrum zainteresowań europejskiego kina, walkę z dulszczyzną światowego hutnictwa i zneurotyzowanym rytmem pracy wielkich pieców. Otrzymaliśmy wreszcie film, dzięki któremu nie trzeba będzie świecić oczami na zachodnich festiwalach. Trochę może tylko żal, że młody reżyser okazał się aż tak podatny na obce wpływy, że zrobił film wywodzący się z kręgu inspiracji wybitnych zresztą zachodnich reżyserów. Zwłaszcza w sytuacji, gdy istnieje tak wielka potrzeba przemawiania pełnym głosem o naszych własnych specyficznych problemach, huty zaś, jak wiadomo, są na całym świecie. To wszystko nie umniejsza jednak sukcesu filmu.
Chciałbym przy okazji zasygnalizować następny film Poręby, przygotowywany z tym samym scenarzystą (znanym literatem Jerzym Grzymkowskim). Ma on traktować o robotniku, który traci tożsamość, zostawszy pisarzem. Tu, jak sądzę, poszukiwania formalne pchną Porębę w kierunku kina ekspresjonistycznego. Otrzymamy film nasuwający zapewne skojarzenia z obrazem pt. „Doktor Jekyll i Mister Hyde”. W pierwszej części filmu wystąpić mógłby Andrzej Łapicki, a w drugiej Mieczysław Czechowicz. Takie potraktowanie procesu degrengolady psychofizycznej bohatera stanowiłoby także krok naprzód w stosunku do znanej powieści Oskara Wilde’a „Portret Doriana Graya”.
Życie niezłomne
Franciszek Trzeciak zagrał bardzo sugestywnie półinteligenta w filmie Na wylot, czego logiczną konsekwencją było zaproszenie go do jury na festiwalu filmowym w Koszalinie i zaangażowanie przez tygodnik „Ekran” do opublikowanej pod budzącym zaufanie tytułem Być zawsze sobą wypowiedzi na temat przyszłości kultury polskiej.
Wybitny aktor, którego droga do kariery, utrudniana przez gangi reżyserów i zmowę dyrektorów teatralnych, była niemal równie dramatyczna, jak historia prześladowanego przez „elektorskich” pułkownika Dowgirda, kończy jednak obiecująco stwierdzeniem, że „zarówno w swoim zawodzie, jak i w życiu prywatnym postanowiłem zawsze mówić prawdę”.
Reklamuję tego artystę wcale nie bezinteresownie, ponieważ w następnym numerze „Ekranu” Ryszard Filipski oznajmił: „Nasze czasy wymagają szybkiego tworzenia silnych, twórczych wzorców. Nic nie dzieje się przypadkowo. Jeśli nasza ojczyzna, jeśli nasz ustrój propaguje hasła wzmożonej aktywności, wytężonej pracy, a rodzime warsztaty twórcze, miast odpowiadać przykładem - wzorcem zdrowej moralnie, twórczej jednostki, upychają społeczeństwu różnego rodzaju galaretowate postacie, uwikłane w nikogo nieinteresujące kompleksy, to nie jest to przypadek. Człowiek mocny to znamię wszystkich czasów... Wiem, jak wielką wartość może mieć ten zawód, jeśli aktor swoją twórczość traktuje służebnie, jeśli służy ziemi, na której wyrósł...”.
Pomyślałem po prostu, że Franciszek Trzeciak jest przykładem-wzorcem, na podstawie życia którego można by stworzyć interesujący moralitet pt. „Franciszek Trzeciak, czyli życie niezłomne”, przy czym Trzeciaka mógłby zagrać Filipski, reżysera - ktoś odpychająco inteligentny, a ja bym napisał scenariusz.
Film taki rozwiązałby obu artystom istotny problem ideowy, a ja bym przy okazji załatwił tutaj swój mały finansowy interes. W związku z tym pisałbym z pasją i z całą służebnością, na jaką mnie stać, a nawet większą. Podkreśliłbym odpowiedzialność „wyniesionego tak wysoko zawodu aktora” za bieg historii; przeszłość i przyszłość kraju, nowy typ masła roślinnego i nieprzypadkowo chyba nieudany lot komety Kohoutka.
Prawdę mówiąc, Franciszek Trzeciak spadł nam tutaj jak z nieba. Ile na przykład namęczył się francuski literat Honore Balzac, niefortunnie tworząc postać Lucjana de Rubempre, galaretowatego utrzymanka i w dodatku poety, karierowicza Rastignaca, obrzydliwej Bietki, spekulanta Barona de Nucingen, nie mówiąc już o przedstawicielach władzy, takich jak paktujący z przestępcami generalny prokurator pan de Granville, zanim stworzył wreszcie postać Vautrina, nazywanego przez środowisko pieszczotliwie „Ołży-Smiercią”, postać dającą niejakie przeczucie czegoś obiecującego. Ten galernik, zbiegły przestępca, gardzi słusznie całym kapitalistycznym skorumpowanym światem i choć niekiedy zabijając czy rabując, postępuje może i przesadnie, to jednak na końcu dokonuje aktu pozytywnej ekspiacji. Postawiony wobec konieczności wyboru: stryczek czy praca w policji - umie wybrać wyjście trudniejsze - zostaje szefem policji i przez całe lata stoi na straży ładu i porządku publicznego. Oczywiście, tego typu kariery były możliwe jedynie w społeczeństwach kapitalistycznych, ale innych wówczas nie było.
Punkty na śmierć
Jestem przeciwny wspinaniu się po wysokich górach. Sport ten uprawiają ludzie z kompleksem niższości. Jeśli ktoś chce sprawdzić się jako mężczyzna, niechaj wybierze się wieczorem na jakikolwiek festyn ludowy, jako patriota niech przetańczy kilka taktów hopaka z reżyserem Porębą na tradycyjnym balu sylwestrowym w SPATiF-ie, jako człowiek inteligentny niech idzie pracować do telewizji. Od ciągłego chodzenia po nich góry się niszczą. Poza tym ciągle giną ludzie. Dlatego ucieszyłem się na wiadomość, że jeden z tygodników postanowił zorganizować dyskusję na temat, kto ma prawo uprawiać taternictwo i ryzykować życiem.
Jakiś czas temu Michał Radgowski bronił prawa do topienia się na wodach otwartych. Notabene głos jego większość czytelników potraktowała jako przygotowanie do zupełnego zakazu wchodzenia do wody i histerycznie a nieodpowiedzialnie rzuciła się w fale, przy czym wielu z nich, obniżając procent prenumeratorów „Polityki”, odpłynęło na zawsze.
Oczywista, nie wszystkie straty są dla nas jako dla społeczeństwa równie bolesne. Nie chciałbym zostać źle zrozumiany - po prostu są ludzie bardziej i mniej potrzebni. Inna jest strata ogółu, kiedy spada ze szczytu notoryczny pasożyt, a inna kiedy pośliźnie się inżynier, którego wykształcenie kosztowało nas pół miliona.
Inaczej waży upadek samotnego emeryta blokującego M-5, a inaczej utalentowanego docenta w fazie przedwynalazczej. Dlatego celowe wydaje się wprowadzenie systemu premiowania, który od lat świetnie sprawdza się przy egzaminach na wyższe studia. Pewnego rodzaju innowacją byłoby wprowadzenie obok punktów dodatnich, które na kształt bariery uniemożliwiałyby zbliżenie się nawet do podnóża góry, także punktów ujemnych. Dla wybrańca, któremu udałoby się uzyskać te ostatnie, oznaczać by to mogło w praktyce wyeliminowanie jakichkolwiek utrudnień, a nawet przy wysokim premiowaniu ujemnym stosowanie różnorodnych form zachęty do zdobywania szczytów ze wskazaniem stosownie niebezpiecznych łańcuchów górskich. Ograniczeniu ulegałby jedynie sprzęt asekuracyjny. Aby nie teoretyzować, parę przykładów.
Pełnosprawny inżynier z żoną i dwojgiem dzieci plus 50 punktów. Inżynier, który mógłby się wykazać do tego znajomością języka (polski również bierze się pod uwagę) plus 80 punktów - a to już praktycznie eliminuje możliwość utraty tego fachowca w górskich warunkach przez zakład macierzysty oraz komórkę rodzinną. Krytyk Włodzimierz Maciąg - za postawę plus 100 punktów. Andrzej Dobosz - za całokształt minus 35 punktów. Artur Sandauer - za internacjonalizm plus 99 (zalecona asekuracja nawet na terenach płaskich). Słonimski i Stryjkowski bez motywacji po minus 80 każdy, żadnych lin ani czekanów, ze wskazaniem - Tatry Wysokie. Prof. Kubacki plus 150 punktów (50 punktów premii za tytuł naukowy). Kazimierz Brandys w góry. Bohdan Drozdowski wykluczone. Poeta G., reżyser P., i krytyk filmowy S. - za alkoholizm nasz bez domieszek obcych plus 60. Poeta H., reżyser W., i krytyk M. za alkoholizm jakiś taki nie nasz minus 50 punktów. Leopold Buczkowski - za hermetyczność minus 23. Paukszta i Piechal - za jasność plus 102.
Chciałbym zastrzec się, że klasyfikacja ta nie ma jeszcze mocy obowiązującej. Przy jej opracowywaniu kierowałem się jedynie sumieniem albo jeśli kto woli - kalkulacją. Nie znaczy to jednak, aby należało ją lekceważyć. Wymieniłem celowo parę nazwisk na próbę, ponieważ wzruszyła mnie bezradność Dantego Alighieri. Poeta ten w „Boskiej komedii” przekazuje szereg naprawdę istotnych informacji. Ostentacyjnie umieszcza w piekle nieżyjących, a także i żywych ludzi, których dusze z pewnym wyprzedzeniem powłoki cielesnej podlegają już interesującym represjom. Wielki poeta włoski wymienił ponad 100 nazwisk i adresów, lecz władze z rozmaitych przyczyn nie zainteresowały się tymi świetnie przecież podpatrzonymi i napisanymi spostrzeżeniami. Tak więc Dante przekazywać mógł informacje jedynie Bogu, co o tyle mijało się z celem, że Stwórca i tak o wszystkim wiedział. Oto jak fideizm wypaczał rozwój literatury.
Polowanie na rozbierańca
W straszliwie upalny dzień lipcowy, na pustej dzikiej plaży, odległej o parę km od nadmorskiej miejscowości Chałupy opalałem się z wyrafinowanym eseistą „Szpilek” A. Markowskim, odgrodzony od świata kosztownym parawanem, z przyszytego do patyków kretonu. Mimo upału, analizowaliśmy na rozstawionej szachownicy wariant obrony Niemzowitscha, zastosowany w partii Fischer - Spasski, dyskutując jednocześnie dla ożywienia umysłu o koncepcji czasu w utworach Lesława M. Bartelskiego.
W odległości kilkudziesięciu metrów parę osób opalało się bez kostiumów. Nieco dalej chyłkiem przemykał się do morza pojedynczy rozbieraniec. Dziś, gdy cofam się myślą do owego dnia, pojąć nie mogę, czemu nie zadrżały nam ręce, gdy po kąpieli postanowiliśmy także opalać się bez kostiumu. Dlaczegóż nie przyszło opamiętanie także później, gdy nad wydmami pojawiła się luneta-peryskop, używana z powodzeniem podczas drugiej wojny światowej, a i potem, gdy pobliski las ruszył ku nam, niczym Makbet, nie chcieliśmy uwierzyć w nieuchronność przeznaczenia. Dopiero gdy gałęzie opadły, odsłaniając mężczyznę w pięknym garniturze koloru wody morskiej i koszuli typu Yellow Bahama, a za nim błysnął stalowy mundur plutonowego MO, schwyciliśmy za kąpielówki, zbyt późno.
- Ciekawe, gdzie panowie trzymają dowody osobiste? - zapytał przedstawiciel puckiej władzy, proponując mi równocześnie zbicie konia.
Tak zaczęła się kilkudniowa walka o podstawowe prawa człowieka, która kiedyś być może przejdzie do historii jako wypadki lipcowe. Walka, w której po jednej stronie występowali funkcjonariusze MO i Główny Urząd Morski, a z drugiej dziesięć osób bez majtek.
Bo oto w chwili, gdy przedstawiciel władzy zapoznawał się z imionami naszych rodziców, z odległych grajdołów wysypali się, osłaniając w biegu rekwizyty kontestacji obyczajowej przedstawiciele ekipy obnażeńców. Jak się później okazało, część z nich sądziła, że schwytano dusiciela, inni, że ujęto Szweda, który uciekł do nas ze Skandynawii kajakiem. Gdy reprezentant puckiej władzy oświadczył, iż dzięki udanej akcji uchwycił obrazę moralności w postaci publicznego rozbieractwa, grupka gniewnie zafalowała. Wspaniale zbudowana żona prawnika z Warszawy, spowita kocykiem w żyrafy, którego falowanie pozwalało domyślać się w niej naszej ideowej sojuszniczki, oświadczyła, że nikt tu nikogo nie obraża i w tym celu przeszła kilka kilometrów dalej, aby opalać się wolnościowo na wolnej plaży. Po czym z wprawą zawodowego prowokatora wskazała grupę rozbierańców, którzy z odległości stu metrów śledzili cynicznie rozwój wydarzeń. Przedstawiciel władzy z dojrzałością wybitnego męża stanu uniknął międzynarodowego konfliktu, gdyż także wiedział, iż są to turyści z NRD. Wspaniale obrośnięty prawnik, zamaskowany tuniczką z ręcznika frotte, wtrącił, że należą oni jednak do naszego bloku, nie powinni być dyskryminowani i także należy im się opieka władzy.
Miniaturowy elegant w napoleońskiej czapie skonstruowanej z jakiejś gazety oświadczył zajadle, że tamci także z wielu powodów, o których nie ma czasu mówić, powinni włożyć slipy, i dodał, że ma poufne informacje, iż pięćset metrów stąd opala się na wydmie bez kostiumu aliant, patrzy się w stronę morza, więc stosunkowo łatwo można się do niego podczołgać, zachodząc od lasu. Żona prawnika wygłaszała tymczasem dłuższy spicz, przedstawiając nas i siebie jako rewolucjonistów, którzy zgodnie z filozofią Marksa są tragiczni, gdyż przyjechali do Chałup zbyt wcześnie. Lecz historia nas zrehabilituje i w Rumunii bylibyśmy akurat. Nie odpowiadając na jej pytanie, czy Polska jest mniej socjalistyczna od Rumunii, przedstawiciel władzy oświadczył, iż akcja się udała, bo była obmyślona w szczegółach, a plażowe wywaleństwo jest równie groźne jak pobicie, a nawet ideologicznie groźniejsze, i oddalił się, zapowiadając rychłe spotkanie w kolegium orzekającym. Pomyślałem ze smutkiem, jak cenne byłoby spotkanie przedstawiciela władzy parę dni temu we Władysławowie, gdy dwudziestu pijanych autochtonów otoczyło mnie przy szaszłykami, proponując, abym przewiózł ich delegatów po mieście, a wrodzona grzeczność nie pozwoliła mi odmówić.
Mały Napoleon pocieszył nas, abyśmy nie przejmowali się kolegium, ponieważ pieniądze nie grają żadnej roli, podczas gdy w krajach arabskich kobietom nie wolno pokazywać twarzy, a w czasie wojny za zdradę karało się śmiercią. Tymczasem dookoła nas grupa integrowała się z przerażającą szybkością, rosła wolność, opadały ręczniki, przysięgano sobie nie ubierać się, rozstawiono na czatach dzieci, ustalając precyzyjny system szyfrów i kodów.
Następnego dnia przyszedłem na plażę w oportunistycznych kąpielówkach, usiadłem samotnie, lecz za chwilę przysiadł się do mnie atletyczny mężczyzna w bermudach, powiedział, że jest straszny upał i że warto by coś zdjąć. Prowokacja wydawała mi się szyta zbyt grubymi nićmi, więc czym prędzej oddaliłem się. Plażę przeczesywało właśnie pięciu potężnie zbudowanych młodzieńców w kąpielówkach, zaglądali do grajdołów oraz za parawany, gdy spytałem się o cel ich działalności - zaproponowali mi kopa. Szli w kierunku kwatery głównej rozbierańców. Ruszyłem za nimi i z daleka już dojrzałem ukryte wśród gałęzi lniane główki dzieci na posterunkach. Młodociani czatownicy okrzykiwali się, sprawdzając czujność na całej linii. Wspomniana grupa pięciu nieoczekiwanie dobyła z chlebaków służbowe czapki Urzędu Morskiego i poszarżowała na pozycje, ale rozbierańcy tym razem nie dali się zaskoczyć i stanęli murem. Rozgoryczona ekipa represyjna wycofała się, zapowiadając ściągnięcie straży obywatelskiej, która zastawiła właśnie kocioł na inną plagę polskiego wybrzeża - wydmowego siusiacza, oraz nadejście wojska, uzbrojonego na razie w broń konwencjonalną, które nie będzie żartować.
To będą na pewno komandosi - rozmarzyła się żona prawnika, zastanawiając się, czy atak, nadejdzie z ziemi, z wody, czy z powietrza.
Jak być kochanym
Nasz kraj jest krajem poetyckim, stąd Jan Himilsbach, jeśli nie musiał, to w każdym razie powinien pojawić się właśnie tutaj i zrobić karierę w filmie. Wymieniony artysta uważa to nie bez pewnej słuszności za sprawę cokolwiek wstydliwą. Ale ponieważ wszystko nadal odbywa się według zasady poetyckiej, nie musi wstydzić się aż tak bardzo.
Parę lat temu Daniel Olbrychski przygważdżał Gustawa Holoubka (w jednej z owych uroczych intelektualnych szermierek słownych, dzięki którym czytanie gazet i dzienników stało się u nas źródłem estetycznej satysfakcji) twierdzeniem, że o sukcesie filmowego artysty decyduje Świadomy Kunszt Aktorski. Holoubek bronił się nieporadnie, ale w tymże roku w plebiscycie „Ekranu” krytycy uznali za najlepszego aktora filmowego roku - obok w pełni świadomego Daniela Olbrychskiego - Jana Himilsbacha, który najlepsze swoje sceny w filmie Rejs grał w stanie ze wszech miar niepełnej świadomości.
Być może u źródeł narodzin aktorstwa Jana Himilsbacha leżało nade wszystko to, iż byliśmy do granic wytrzymałości zanudzeni doskonałością i kunsztem Polskiej Szkoły Aktorskiej z jej Warsztatem Bez Granic.
„Ja ci, stary, zagram nawet krzesło” - obiecuje pewien znakomity artysta i, co gorsza, można mu zaufać.
Tymczasem Jan Himilsbach to jest w ogóle coś innego. Człowiek ten i pisarz prowadzi życie, mówiąc łagodnie, mało konwencjonalne. Skoro zaś zdecydował się żyć tak, jak żyje, to naprawdę może grać i pisać tak, jak mu się podoba, ponieważ i swoją grę, i nas, którzy ją oglądamy, ma po prostu - jak celnie zauważył H. Bereza - w dupie.
Wspomniałem, że artysta ów prowadzi życie nietypowe, co więcej, wszystko wskazuje na to, że jest z tego życia zadowolony. Chociaż czytelnikowi jego opowiadań czy widzowi w kinie może się ono wydawać niekoniecznie najatrakcyjniejsze. Należy więc Himilsbach do ludzi zadowolonych ze swojego życia, a zatem i z życia w ogóle. Wszystko u niego gra, wszystko jest w porządku, idzie swoim naturalnym rytmem; narodziny i śmierć, kalectwo i delirium, nazywane pieszczotliwie, po koleżeńsku, delirką - wszystko to jest na co dzień, jest jakieś bliskie, ciepłe, właściwie trudno się bez tego obejść. Wszystko jest „ganz” i chlupes tenteges.
Na ogół chętniej identyfikujemy się z bohaterami prozy Hemingwaya albo w drugą stronę - Saula Bellowa niż Himilsbacha; jeśli mamy kłopoty, to wolimy utożsamiać się z frustracjami Marlona Brando, z którym o tyle przyjemniej jest falować w chaosie kulturowym i wspólnie nie rozumieć i nie być rozumianym. Albo więc smutek wśród tweedów, albo bunt w wystrzępionych lewisach i „wieszanie ogrodniczek” - kto nie wie, co to znaczy, jest w zgodzie z kodeksem karnym i nie powinien się martwić. Identyfikowanie się z Himilsbachem - to się musi mniej podobać. Moda w swoją stronę, Himilsbach w swoją. Wyzwala on trochę inne uczucia. Wśród wszystkich „przekręconych” przez życie w taki czy inny sposób - a i w naszym kraju zdarzają się tacy ludzie - wywołuje zdumienie i radość, że jest mu tak źle, a tak mu z tym dobrze. Ukazuje takie perspektywy, że wydatnie poprawia samopoczucie. Powinien więc dostać nagrodę jakiegoś ministerstwa, ponieważ akceptuje wszystko i jest to z całą pewnością działanie ku pokrzepieniu serc. Jest więc Jan Himilsbach Sienkiewiczem, będąc równocześnie Chaplinem, przy czym zestawienie to tylko pozornie wydaje się zaskakujące.
Nie można powiedzieć, aby Himilsbach unikał wielkiego świata i nie miał swojego wystawnego życia, dlatego udaje się niekiedy z aparatem Zorka 5 i żoną do Hali Mirowskiej, aby przyjrzeć się japońskiej rewii. Potem wsiada ze Zdzisławem Maklakiewiczem w samolot i lecą do Koszalina albo i jeszcze dalej. Słowem, on nas rozczula, ale mu nie zazdrościmy, i za to go kochamy. Jednak nasza przewaga jest dość ułudna, ponieważ my naprawdę tęsknimy za życiem innym, najczęściej bez konkretnych rezultatów, a Janek ma na ogół wszystko, co chce.
Tak więc artysta filmowy Himilsbach budzi poważną ilość najrozmaitszych uczuć: uspokaja, wywołuje współczucie, solidarność, wyzwala poczucie bezpieczeństwa - tyle że to wszystko nie jest takie proste, bo ma on świadomość, powiedzmy, socjologicznej funkcji, jaką spełnia na ekranie, a przez to staje się ona cokolwiek dwuznaczna. Albowiem przesadna afirmacja łagodnie ewoluuje w kierunku swego zaprzeczenia - nic tak nie skłania do zamyślenia się nad pewnymi zdaniami, z którymi spotykamy się na co dzień i do których przywykliśmy na co dzień, jak wygłoszenie ich z zachwytem i wiarą przez Himilsbacha.
Przychodzi mu to łatwo, gdyż ma poczucie poetyckości spraw, wśród których się porusza. Stąd nie wydaje mu się wcale dziwne, że wygłoszone przez niego zdanie: „Piękna jest nasza ziemia z lotu ptaka”, wzbudzi u najwłaściwszych osób szereg wzruszających wątpliwości, czy nie oznacza to czasem, że nie z lotu ptaka ziemia nasza przestaje być piękna.
Himilsbach napisał książkę, a sam został zapisany na ekranie. Jest to bardzo pełny, choć może cokolwiek przygnębiający portret zadowolonego z życia człowieka w latach siedemdziesiątych. Słowem, jest ów artysta jakby dzieckiem nieco wstydliwym, które, kiedy przychodzi ktoś z wizytą, mama raczej ukrywa, ale goście koniecznie chcą je zobaczyć i strasznie się nim cieszą. Dziecko natomiast ma dokładnie wyrobione zdanie i na temat mamy, i na temat gości.
Z tym, żeby Himilsbach został bohaterem „Dzisiejszych czasów” i Chaplinem Europy Wschodniej, są też pewne kłopoty. Dość dokładnie wiemy, czego Chaplin nie lubił, możemy też na ogół identyfikować się z pragnieniami bohatera „Gorączki złota”, natomiast o tym, za czym tęskni Janek Himilsbach, boję się myśleć.
Jest jednakże na artystę tego pewna pułapka. Do tej pory Himilsbach ma nas w ręku, ale jego słabym punktem jest - parę osób może się zdziwi - cechująca prawdziwych artystów niejaka mimozowatość. Lubi bowiem, a niby kto nie lubi, aby powtarzano możliwie często, że jest wielki. I gdyby tak wysłać go na festiwal, tylko na miłość boską nie do Łagowa - który wraz ze swymi referentami, przemówieniami, jurorami i obchodami jest częścią poetyckiego pejzażu i Himilsbach czułby się tu jak w raju - ale do Cannes czy do Hollywood, aby we fraku i sztywnym gorsie odbierał Oscara, który mu się należy i którego w końcu może dostanie. Może wtedy spoglądając na nas ironicznie i z niekłamaną wyższością z okładek „Life’u”, „Paris Matchu” i „Playboya”, wzbudzi zawiść Stanisława Mikulskiego i Beaty Tyszkiewicz, a i my wszyscy, zachwycając się nim, będziemy go nareszcie mogli znienawidzić