Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Komandor Bolesław Romanowski"

 
Następnego dnia okręt popłynął do Gdyni. Tam dowódca zezwolił na krótki czas całej załodze opuścić pokład. Na pobyt w mieście każdy miał dwie godziny. Romanowski po uporaniu się z wypłaceniem załodze żołdu, udał się natychmiast do swojego mieszkania. Zaniósł brudną bieliznę. Żona zgodnie z jego radą wróciła już do dzieci. W opustoszałym mieszkaniu ogarnęło go przykre uczucie osamotnienia. Wziąwszy więc ze sobą kilka słoików konfitur i marynat, szybko powrócił na okręt.

Ostatni dzień pokoju w służbie niczym nie różnił się od pozostałych dni. Niemal przez całą noc ładowano z lądu baterie okrętu. O godzinie 6.00 zarządzono pobudkę i przez dwie godziny porządkowano jednostkę. O 8.00 dowódca ogłosił zbiórkę na pokładzie, po czym podniesiono banderę. Po zmianie wachty nadal prowadzono zajęcia porządkowe, natomiast motorzyści udali się na specjalistyczne wykłady. Zmiana służby następowała regularnie co cztery godziny. Podczas pełnienia dyżurów przez każdą z wacht, co najmniej na godzinę włączano wentylację baterii. O świcie 1 września 1939 roku ORP Wilk znajdował się w basenie portu wojennego Gdynia-Oksywie. O godzinie 5.00 do Krawczyka zadzwonił dowódca Dywizjonu informując o niemieckim ataku na Westerplatte.

O godzinie 5.25 zarządzono pobudkę dla całej załogi. Od strony Gdańska słychać było złowrogie pomruki kanonady artyleryjskiej. Dokładnie o 5.39 na niebie pojawiły się trzy wodnosamoloty, które zgodnie z wcześniejszymi meldunkami miały należeć do Armii „Pomorze”. Jednakże szybko wyjaśniło się, że były to samoloty niemieckie. Tak wspominał Romanowski ten pierwszy kontakt z wrogiem:

Stałem właśnie na molo oparty o dźwig torpedowy i rozmawiałem z porucznikiem Pieńkowskim, gdy usłyszałem odgłos silników lotniczych. Nisko nad wodą, z południa, ciągnęły trzy hydra (wodnosamoloty – przyp. autora) – w awanporcie (awanport lub potocznie przedporcie, jest to obszar wodny między falochronami a wewnętrznymi basenami portowymi – przyp. autora) rozdzieliły się. Jeden poleciał na port handlowy, drugi na redę, gdzie stał Gryf i Wicher, trzeci skierował się na nas. Ujrzeliśmy na skrzydłach czarne krzyże.

Z kolei por. mar. Jerzy Pieńkowski, kierownik torpedowni na Oksywiu, tak po wojnie relacjonował całe to zdarzenie:

Zobaczyłem, że na molo koło łodzi podwodnych stoi Bolcio Romanowski. Był on pierwszym oficerem już na nogach, więc podszedłem do niego, aby zaczerpnąć więcej wiadomości. Rozmawiając z nim byłem zwrócony twarzą do zatoki. W pewnej chwili zauważyłem, że od strony Prus, nisko nad wodą, lecą trzy małe samoloty. Stare i z daleka podobne do naszych RWD.

Powiedziałem Bolciowi, że trzy samoloty lecą na nas. „To pewnie nasze”, rzekł Romanowski, „tak jak podano w sygnale”. Okazało się, że oni też otrzymali taki sam sygnał, jak ja. W tym czasie w luku wyłoniła się głowa Karnickiego z gromkim rozkazem: „Załoga do dział.”

Wszyscy obserwowali niebo, patrząc na rozdzielające się samoloty. Stojący w pobliżu Wilka dopiero po pewnym czasie rozpoznali charakterystyczne czarne krzyże na skrzydłach.

Widziałem – relacjonował dalej Pieńkowski – że lufy działa przeciwlotniczego na lewej łodzi są skierowane na samolot. Bolcio zaczął krzyczeć: „Nie strzelać...”, ale Karnicki wrzasnął: „Ognia”. Błysk – gorący podmuch uderzył w moją twarz, czapka spadła mi z głowy. Nad portem otworzyło się piekło. Huk dział i łoskot karabinów maszynowych. Wszystkie okręty strzelały.

Pokładowy nkm prowadził ogień długimi seriami do wrogich samolotów, które ostrzeliwane były również z artylerii przeciwlotniczej Gryfa i Wichra oraz z baterii oksywskiej. Przeciwnik pospiesznie oddalił się. Można było przypuszczać, że samoloty dokonały lokalizacji okrętów w porcie gdyńskim i wraz z upływem czasu dużym prawdopodobieństwem stawał się poważniejszy niemiecki nalot. ORP Wilk nie czekając dłużej, o godzinie 6.00 odkotwiczył i opuścił port samotnie, ponieważ Orzeł nie był jeszcze gotowy do podjęcia akcji, gdyż większa część załogi spędziła noc w mieście. Na szczęście dla niektórych okrętów, niemiecki nalot na Gdynię nastąpił dopiero około godziny 13.50. Blisko 25 minutowe bombardowanie skupiło się głównie na okręcie-hulku Bałtyk oraz stojących blisko okrętach: s/s Gdynia, Nurek i Mazur, które zakotwiczone były przy molo w przystani okrętów podwodnych, tam gdzie jeszcze rano stały Wilk i Orzeł. 

Po opuszczeniu Oksywia, gdy tylko pozwoliły na to warunki, ORP Wilk przeszedł w zanurzenie. W czasie żeglugi dowódca okrętu wezwał do mesy oficerów i poinformował ich o niemieckim ataku lotniczym na polskie wybrzeże, a od strony morza o ostrzale wroga z dział okrętowych polskich pozycji obronnych. Uznano powszechnie te wydarzenia za rozpoczęcie działań wojennych.

W tym czasie drogą radiową przyszedł ze sztabu rozkaz otwarcia zalakowanej koperty oznaczonej symbolem „X”, w której były wytyczne nakazujące udać się w wyznaczony sektor między Helem a ujściem Wisły i przystąpienia do realizacji planu opatrzonego kryptonimem „Worek”. Dla okrętów podwodnych plan ten zakładał objęcie w patrolowanie szerokiego odcinka akwenu morskiego od Rozewia aż do ujścia Wisły w Świbnie. Akwen ten podzielony został na sektory, z których każdy przypisany został którejś z jednostek podwodnych. ORP Sęp miał działać w rejonie na północ od Rozewia. Jego sąsiadem był ORP Żbik, któremu przypadł sektor leżący na północny wschód od Jastarni. Na północnym wschodzie od cypla helskiego miał operować ORP Ryś, zaś jego sąsiadem od południa był ORP Wilk, strzegący samego wejścia do Zatoki Gdańskiej na linii Hel – ujście Wisły w Świbnie. ORP Orzeł znalazł się wewnątrz zatoki, a oś patrolowania rozciągała się między Helem a Rewą.

Rozmieszczenie bojowe jednostek tworzyło swoisty kordon obronny rozstawiony wzdłuż strategicznej części polskiego wybrzeża. Dodatkowo każdy z okrętów otrzymał przydzielone miejsce ładowania akumulatorów na powierzchni. Dla Wilka były to okolice portu w Helu. Plan ten miał wybitnie defensywne cechy i był poddawany krytyce niemal przez wszystkich oficerów na okrętach podwodnych. Bodajże największym już błędem, z czym zgodni są dziś historycy, było umieszczenie dużego, pełnomorskiego Orła w płytkiej i poprzecinanej mieliznami Zatoce Gdańskiej.


Około godziny 15.40 Wilk dopłynął do swojej strefy patrolowej. Będąc w odległości 2 Mm od Helu, okręt znalazł się w strefie nieustannie kontrolowanej przez wrogie samoloty, które latały pojedynczo lub w kluczach, bardzo często na niskim pułapie. Najczęściej były to klucze wodnosamolotów typu Henckel, które latały z szybkością 120–150 km/godz., na wysokości 100–200 m i stale patrolowały obszar Zatoki Gdańskiej. Warunki meteorologiczne sprzyjały w niezwykły sposób Niemcom. Dzień był słoneczny, niebo bez chmur, morze spokojne – wszystko to ułatwiało im obserwację, a Polaków zmuszało do specjalnej czujności, zwłaszcza że niejednokrotnie widziano samoloty atakujące od razu z kilku stron z odległości 300–400 m. Początkowo na ten widok spuszczano peryskop, głównie wtedy, gdy samolot przelatywał blisko. Kiedy jednak okazało się, że samoloty pojawiają się co kilkanaście minut, dowódca polecił opuszczać peryskop i ewentualnie zanurzać się na głębokość 20 m wówczas, gdy samoloty leciały wprost na Wilka.  

W trakcie patrolu, około godziny 11.00, przez peryskop zauważono i rozpoznano niemiecki trałowiec typu „M” a następnie dwa niszczyciele. Zarządzono nawet alarm bojowy, przygotowano aparaty torpedowe do ewentualnego ataku, lecz przeciwnik nagle zmienił kierunek i wzrastająca odległość Wilka od wroga wykluczała możliwość skutecznego ataku torpedowego. Jak się później miało okazać, okręty te płynęły w stronę Helu, który następnie zaatakowały 3 września. Po zapadnięciu zmroku, o godzinie 20.30 okręt wynurzył się i popłynął do wyznaczonego rejonu nieopodal południowego cypla Półwyspu Helskiego, by naładować wyczerpane już akumulatory. Przewietrzono także za pomocą sprężarek wnętrze jednostki.

Z przebywającego w pozycji nawodnej okrętu załoga obserwowała jak nad Hel nadlatywały samoloty. Zanim zrzuciły bomby, z lądu dobiegł najpierw odgłos gwizdka, następnie zaczynały odzywać się karabiny maszynowe, a dopiero po chwili nad ciemniejszą od nocy linią drzew unosiły się słupy ognia oznaczające miejsce wybuchu bomby lotniczej.

Następnego dnia nad ranem, kpt. Krawczyk polecił skierować Wilka w południowe rejony sektora, licząc na spotkanie z przeciwnikiem. Przygotowano aparaty torpedowe. Krótko po godzinie 8.00 oficer wachtowy, a funkcję tą pełnił Romanowski, zameldował wykrycie na horyzoncie niszczyciela, a nieco bliżej znajdujące się również dwa trałowce. Natychmiast zarządzono alarm bojowy i przygotowanie się do ataku na niszczyciel. Rolą Romanowskiego było udzielenie wszelkiej pomocy dowódcy podczas ataku. Z otrzymanych danych musiał wypracować kurs nieprzyjaciela i jego szybkość, odległość, jaką do miejsca ataku powinien przebyć cel i macierzysty okręt, skalkulowanie własnej szybkości, ilości torped niezbędnych do wyeliminowania wroga i czasu odpalania, wyliczenie aktualnego kąta celowania i nastawienie go na peryskopie. Potem musiał jeszcze pilnować czasu odpalenia torped i mierzyć czas, jaki upłynie do ich wybuchu.

Mimo szybko dokonanych pomiarów, nie dane było przystąpić Polakom do ataku. Okazało się, że również niemieckie jednostki spostrzegły polski okręt i same przystąpiły do ataku bombami głębinowymi. Podczas zbliżania się do niszczyciela w pewnym momencie ORP Wilk znalazł się między dwoma trawlerami. Jeden z nich w odległości 2500 metrów od lewej burty Wilka, drugi zaś w takiej samej odległości za jego rufą.


  
Trawler, który był z lewej burty nagle zrobił zwrot wprost na okręt podwodny. Wilk zanurzył się niezwłocznie na głębokość 25 metrów. Pod pokładem zapanowała cisza. Po chwili spadło kilka bomb za rufą okrętu, a po krótkiej przerwie nastąpiły kolejne wybuchy. Nad Wilkiem słychać było pracę śrub trawlerów. Na skutek wybuchów klapa lewego tłumika rozszczelniła się i tłumik powoli napełniał się wodą. Okręt stopniowo zaczął opadać, zatrzymując się na głębokości około 60 metrów. W takiej pozycji pozostał przez najbliższe dwie godziny.

Okazało się, że jednostki wroga nadal znajdują się na powierzchni, wyczekując ujawnienia się polskiego podwodnika. Być może usłyszano jakiś odgłos dochodzący z głębin, gdyż nagle na Wilka ponownie rzucono cztery bomby, jedną po drugiej, stopniowo coraz bliżej, tak, że ostatnia już zatrzęsła silnie okrętem. Po odczekaniu jeszcze jakiegoś czasu, gdy wydawało się, że wróg powoli odpływa, dowódca postanowił wynurzyć się na peryskopową głębokość. Obserwacja wykazała, iż trawlery oddaliły się, a w odległości paru tysięcy metrów pozostawały jeszcze dwa ścigacze. Z kolei niszczyciele chodziły zygzakami w rejonie małych głębokości. ORP Wilk spokojnie odszedł na północ, by następnie o godz. 19.00 zająć pozycje do ładowania baterii.

Ten pierwszy chrzest bojowy dla polskich marynarzy był wyjątkowym przeżyciem. Szczególne wrażenie wywarły na wszystkich wybuchy bomb głębinowych. Bomba głębinowa, w Polskiej Marynarce Wojennej zwana bombą hydrostatyczną, należała do najskuteczniejszych środków przeznaczonych do zwalczania okrętów podwodnych. Wynaleziona została w czasie I wojny światowej przez Brytyjczyków. Ważyła około 200 kg, jej długość wynosiła około 70 cm, a średnica ok. 45 cm. Trzy czwarte wagi stanowił ładunek wybuchowy, przeważnie trinitrotoluol. Można było wyrzucać ją na odległość do 80 m, detonując na głębokości 15 – 150 m, w zależności od nastawienia zapalnika. W przypadku detonacji bomby głębinowej w odległości do 10 m od atakowanej jednostki podwodnej, istniało wszelkie prawdopodobieństwo jej zatopienia.

Mniejsze lub większe uszkodzenia powstawały w wyniku detonacji w odległości do 25 m. W odległości ponad 40 m niebezpieczeństwo uszkodzenia lub zatopienia prawie nie istniało. Odgłosy wybuchów bomb, wstrząsy okrętem podwodnym jakie powodowały, nasłuchiwanie echa pracujących mechanizmów napędowych jednostek nawodnych poruszających się po powierzchni wody, gotowych zrzucić w każdej chwili swój śmiercionośny ładunek, wzbudzały wśród marynarzy paraliżujący strach, niekiedy nawet paniczne przerażanie. Często obraz tragizmu sytuacji potęgował świst wydostającego się sprężonego powietrza z uszkodzonych mechanizmów, lejąca się strumieniami woda z popękanego kadłuba, gwizd i metaliczny łoskot strzelających nitów, brzęk tłuczonego szkła z pękających żarówek. Służąc na okręcie podwodnym trzeba było wykazywać się stalowymi nerwami, opanowaniem, refleksem i ciągłą przytomnością umysłu. 

Zastępca dowódcy polecił sprawdzenie szczelności okrętu. Po kilku minutach bosman Tadeusz Domicz meldował o szczelności wszystkich przedziałów. Karnicki po odebraniu tego meldunku natychmiast przekazał go Krawczykowi. Wkrótce odebrano też radiogram z Dowództwa Floty skierowany do trzech podwodnych stawiaczy min, aby podjęły się realizacji planu o kryptonimie „Rurka” w zastępstwie unieruchomionego stawiacza min Gryfa” i położyły zapory minowe w pobliżu Półwyspu Helskiego. Jak się okazało, radiogram odebrany został tylko na Wilku. O godzinie 3.00 rozpoczęto przegotowania do postawienia zagrody minowej w wyznaczonym rejonie. Dowódca przekazał oficerom niezbędne polecenia.

Bezpośrednio za sprawny przebieg minowania odpowiedzialnym został Romanowski. Wspólnie z bosmanem Mieczysławem Czubą, matem Szczęsnym, matem Jerzym Ringiem i starszym marynarzem Ożógiem uzbroili detonatory, a następnie włożyli je do min. Zadanie to było niezwykle wyczerpujące psychicznie, jak również fizycznie. Najdrobniejszy bowiem błąd mógł się skończyć eksplozją i rozerwaniem okrętu. Najtrudniejszą a zarazem najniebezpieczniejszą robotę wykonywał oficer. Najpierw brał detonator, który trzymając w jednej ręce przyciskał do siebie, a następnie drugą ręką kładł spłonkę do gniazdka. Podczas tej operacji stał tyłem do towarzyszących mu marynarzy, aby swym ciałem, w razie nieszczęścia, zasłonić pozostałych. Uzbrojony detonator podawał marynarzowi, który wkładał go do miny, a pozostali zakręcali jej pokrywę.

Po uzbrojeniu odpowiedniej ilości min, okręt był gotowy do ich postawienia. Gdy Wilk dopłynął do miejsca wykonania zadania, z centrali przyszedł rozkaz „ładuj”. Otworzono pokrywy wewnętrzne aparatów. Za pomocą specjalnego mechanizmu pięć min załadowano do aparatu na prawej burcie. Mat Karnowski natychmiast uruchomił pompy odprowadzające wodę ze zbiornika pośredniego do kompesacyjnego w taki sposób, by wyważenie okrętu nie uległo zmianie. Następnie zamknięto i zaryglowano pokrywę prawego aparatu minowego i Romanowski wydał komendę powtórzenia całego procesu, lecz tym razem w odniesieniu do aparatu znajdującego się na lewej burcie. Gdy oba aparaty minowe były już gotowe, padła komenda nakazująca napełnienie ich wodą. Bosman Czub otworzył odpowiednie zawory i wkrótce zaczęto stawiać miny. Udało się postawić tylko część z zaplanowanych, gdy tymczasem polski okręt został wykryty przez wrogie trałowce i zmuszony do zanurzenia, a następnie obrzucony bombami głębinowymi. 

Po tym jak osiadł na dnie, wyłączono wszelkie urządzenia mechaniczne i w milczeniu oraz bezruchu nasłuchiwano odgłosów pracy silników okrętów nawodnych i głuchych detonacji. Zrzuconych bomb głębinowych naliczono aż 32. Pomimo, że padały one w bezpiecznej odległości, to siła wybuchów dalej pogorszyła stan okrętu. Po długim oczekiwaniu padł rozkaz osiągnięcia głębokości peryskopowej i okręt ruszył dalej.51 Dowódca po zlustrowaniu powierzchni morza peryskopem wydał polecenie Romanowskiemu kontynuowania stawiania min. Pojawiły się jednak pewne problemy, które spowodowały przeciągnięcie się w czasie stawiania zagrody minowej. Było to o tyle niebezpieczne, że w pobliżu nadal krążyły niemieckie jednostki nawodne oraz samoloty. Dowódca i jego zastępca nie wiedząc co się stało, zniecierpliwieni ponaglali przedział minowy, aby wreszcie wykonano polecenie. Okazało się, że pięć min po osuszeniu aparatów załadowano normalnie, drugie pięć ładować trzeba było już ręcznie. Po załadowaniu min do aparatów, napełniono je ponownie wodą ze zbiorników wewnętrznych. Następnie otwarto drzwi zewnętrzne i uruchomiono zębatki aparatów, które wypuszczały miny i wyrzucały je kolejno na zewnątrz. Cała procedura powtarzana była za każdym razem, gdy wypuszczano kolejne miny. Po ich postawieniu zamykano aparaty i osuszano je. Przepompowano wodę z tylnych zbiorników minowych do przednich w celu wyważenia okrętu. Marynarze, dowodzeni przez Romanowskiego, wykonali niebezpieczną pracę bardzo dobrze, za co wszyscy zostali pochwaleni przez kapitana Krawczyka.

Po wynurzeniu się, Romanowski pełnił na mostku wachtę obserwując przez lornetkę morze i niebo. Po pewnym czasie ponownie spostrzeżono sylwetkę niezidentyfikowanego okrętu nawodnego i Wilk pospiesznie zanurzył się osiadając na dnie. Pod wodą przebywał przez kilka kolejnych godzin nieustannie tropiony przez wroga. Wokoło wybuchały bomby głębinowe. Coraz trudniej było oddychać, gdyż nawet wentylatorów nie włączano w obawie przed podsłuchem. Dowódca polecił rozdać puszki z sodą. Romanowski był tak wyczerpany nieustanną, kilkudziesięciogodzinną czujnością i nieustannym napięciem, że po zdaniu wachty udał się na spoczynek. Nie zbudziły go nawet eksplodujące bomby głębinowe kolejnego wrogiego ataku.

3 września w zasadzie przerwana została łączność z Dowództwem Floty oraz z innymi okrętami. W godzinach wieczornych miało miejsce rzadko spotykane w tak trudnych warunkach bojowych wydarzenie. O godzinie 22.00, będąc w położeniu nawodnym, udało się okrętom ORP Wilk i Orzeł spotkać na morzu i wejść w bezpośredni kontakt głosowy. W pierwszej chwili obie jednostki potraktowały się jako wrogie i przystąpiły do alarmowego zanurzenia, lecz po chwili rozpoznano znajome sylwetki okrętów i zbliżono się do siebie burta w burtę. Ludzie wylegli na pokład. Załogi mogły bezpośrednio się porozumieć i wymienić uwagi na temat aktualnej sytuacji na frontach w oparciu o wiedzę zaczerpniętą z nasłuchu radiowego i co do zamierzeń na najbliższą przyszłość.

Podczas rozmowy między kapitanem Bogusławem Krawczykiem a komandorem Henrykiem Kłoczkowskim zastanawiano się co do dalszych zamierzeń dowódców okrętów. Dowódca Wilka w razie niekorzystnego rozwoju sytuacji zamierzał udać się do Anglii, natomiast kmdr Kłoczkowski nie wiedział jeszcze, co zrobi.

Prawdopodobnie już wtedy przypuszczał, że w najbliższym czasie opuści swój sektor, a zważywszy, iż musiałby przepłynąć przez sektor Wilka, prawdopodobnie poinformował o swych zamiarach kpt. Krawczyka, by nie doszło do nieprzewidzianych sytuacji.

Kłoczkowski radził także Krawczykowi aby ten był wyjątkowo ostrożny ze względu na swoje małe doświadczenie oraz słabo wyszkoloną załogę.

Dzień 4 września okręt spędził na patrolu, głównie w zanurzeniu, gdyż nieprzerwanie towarzyszyły mu niemieckie trałowce. Wieczorem powrócił w okolice Helu. Następnego dnia sytuacja powtórzyła się ponownie. Na rozkaz Dowództwa Floty wcześnie rano przystąpiono do kontynuacji zadania stawiania min. Wilk prawie natychmiast przystąpił do wykonania rozkazu, ale już na samym początku akcji, około godziny 6.45, został wykryty przez niemieckie samoloty i cztery nowoczesne trałowce typu M-1.


  
Oto jak opisuje to spotkanie kapitan Hans Bartels, dowodzący jedną z atakujących jednostek:

O godzinie 9.43 alarmują dzwonki. Zauważono peryskop; tym razem jest to rzeczywiście Polak (ORP Wilk – przyp. autora). Zmieniamy raptownie kurs i płyniemy z najwyższą szybkością ku niemu. Ale „szparag” znika już w głębinach.

Następują chwile najwyższego napięcia. Dopędzimy i staranujemy go? Mimo naszego nowoczesnego urządzenia napędowego, które umożliwia nam nawet zastopowanym okrętom ruszyć natychmiast największą szybkością, Polak jest jeszcze szybszy. Oczekiwane staranowanie nie następuje.

– Bomby głębinowe! W niego!

Trzykrotnie, czterokrotnie następuje wybuch w głębinach (bomb głębinowych zrzucanych przez niemieckie jednostki – przyp. autora). Za każdym razem podnosi się w naszym kilwaterze (ślad statku posuwającego się po wodzie, pienista smuga powstająca za rufą – przyp. autora) siłą podwodnych detonacji wyrosła góra, która rozpryskuje się na podobieństwo fontanny. Biada okrętowi podwodnemu, który znajduje się w jej bezpośredniej bliskości! Trafiliśmy ptaszka? Każę iść przeciwnym kursem i przeszukać powierzchnię za szczątkami. – Nic! – A więc sknociliśmy! – To już wyjątkowy pech marynarski. Podpływamy powtórnie. Znów detonują cztery bomby głębinowe i wyrzucają góry wody. Znów idziemy przeciwnym kursem i szukamy. – Martwe ryby. Nic więcej!

Rezygnuję i pocieszam się. Co nie zdarzyło się dziś, może zdarzyć się jutro.

W oparciu o sprawozdanie z działalności ORP Wilk i naniesionych w dzienniku bojowym adnotacji kapitana Krawczyka, a następnie po skonfrontowaniu ich z relacjami niemieckimi nasuwa się wniosek, że obie strony zauważyły się niemal jednocześnie. Być może Niemcy nawet wcześniej wypatrzyli Polaka. Już w kilka minut po zauważeniu przez Polaków niemieckich trałowców i samolotów, z prawej burty tuż za rufą okrętu podwodnego rozległy się cztery silne wybuchy w odległości około 50 m. Polska jednostka przeszła na zanurzenie do 40 m w przekonaniu, że bomby zrzucały samoloty, a po trwającej kilkanaście minut ciszy powrócono na głębokość 12 m.

Zanim jednak wydano komendę podniesienia peryskopu, padło znowu osiem bomb. Okręt czym prędzej zszedł najpierw na głębokość 40 m, następnie zwiększaył ją do 60 m. Co pewien czas uruchamiano motory, starając się dojść kursami zmiennymi do głębokości, pozwalającej położyć się na dnie i przeczekać bombardowanie. Nieprzyjaciel jednak poruszał się w ślad za Wilkiem, co chwila rzucając bomby. Prawdopodobnie słyszał pracujące mechanizmy polskiego okrętu lub też obserwował ślady ropy wypływające z uszkodzonego kadłuba.

Gdy nowe cztery bomby padły nad rufą ORP Wilk i zatrzęsły mocniej okrętem, Krawczyk wydał polecenie położenia czym prędzej jednostki na dnie nie zważając już na głębokość. Zatrzymano motory. Rufowe stery głębokości przestały działać, okręt otrzymał trym ujemny i zaczął tonąć. W końcu osiadł na głębokości 87 m. Gdzieś w górze eksplodowało kolejne osiem bomb, przy czym z odgłosu wybuchu można było wywnioskować, że zapalniki nastawiano na różne głębokości.

Wróg dokładnie nie orientował się, gdzie jest Wilk. Tymczasem załoga spoczywającego na dnie Bałtyku okrętu przeżywała chwile najwyższego napięcia. Miały na to wpływ nie tylko wybuchające bomby, co przede wszystkim pogarszający się stan techniczny jednostki. Szybko oceniono uszkodzenia. Stwierdzono, że woda zalewała lewy tłumik i kompasy magnetyczne. Niektóre zawory denne zaczęły również przepuszczać i na pokład przybywało coraz więcej wody. Ze względu na podsłuch nie uruchamiano ani pomp, ani wentylacji. Krawczyk postanowił pozostać na dnie jak najdłużej, gdyż dające się słyszeć śruby nieprzyjacielskich okrętów poruszających się po powierzchni morza oznaczały ciągłą obecność Niemców. Po jakimś czasie bomby przestały padać w ogóle i charakterystyczne dudnienie śrub jednostek nawodnych ustało.

Przez dwie godziny panowała bezwzględna cisza. Spodziewano się, że atakujący prawdopodobnie był w pobliżu i na wyłączonych silnikach czaił się, licząc, że Polacy niczego nie podejrzewając po jakimś czasie wynurzą się. Po dwóch godzinach ciszy znów spadła seria 8 bomb głębinowych potwierdzających przypuszczenia Krawczyka. Spadły one na tyle daleko, że nie wyrządziły najmniejszych szkód. Dalsze oczekiwanie w całkowitej ciszy trwało kolejne dziesięć godzin. Powoli kończył się zapas powietrza, którego mogło starczyć jeszcze najwyżej na siedem godzin. By zapobiec zatruciu załogi, rozdano puszki z sodą. Wreszcie o godzinie 22.00 okręt podniósł się z dna, a następnie wynurzył. Nieprzyjaciela już nie było.

Dokonując oględzin jednostki okazało się, że eksplozje padały tak niebezpiecznie blisko, iż spowodowały poważne uszkodzenia. W wielu miejscach pękły nity w zewnętrznych zbiornikach paliwowych, a na powierzchni morza pojawiły się plamy oleju ułatwiające lokalizację okrętu. Na szczęście żadna bomba nie doszła bezpośrednio celu. Wreszcie też można było spokojnie zjeść posiłek, gdyż nikt z załogi od kilkunastu godzin nie jadł. Jakiś czas później odebrano niemiecki komunikat, mówiący o zatopieniu kolejnego polskiego okrętu podwodnego w sektorze, w którym patrolował Wilk. Nie było wątpliwości o jaką jednostkę chodziło.

W nawiązaniu do całej tej sytuacji Bartels ze szczerością przyznawał, że nie nadaje się do służby, gdzie nieustannie tropi się swoją potencjalną ofiarę, atakuje i znów tropi, najczęściej nie widząc jakiegoś wyraźnego skutku tych działań. Najgorsze było czekanie. Uważał, że trzeba mieć wyjątkową cierpliwość do tej metodycznej pracy, której jemu brakowało. Miał początkowo nadzieję, że jednak polski okręt podwodny udało się zatopić. Jednakże jakiś czas później pisał, że w trzeciej dekadzie września polski okręt podwodny Wilk mimo licznych uszkodzeń osiągnął port brytyjski.

Jeszcze tej samej nocy gdy Wilk znajdował się na powierzchni, dostrzeżono z jego kiosku jakieś światła okrętowe. Sugerowały one, że w pobliżu przepływa prawdopodobnie konwój, więc dowódca ogłosił alarm bojowy i podał wszelkie niezbędne współrzędne do ewentualnego ataku. Okręt zszedł pod wodę. Jednostki wroga bardzo często zmieniały kurs idąc bezpieczniejszym torem zygzakującym, a w przypadku zauważonych okrętów ich odległość, mimo natychmiastowego rozpoczęcia pościgu przez Wilka była na tyle duża, że uniemożliwiała skuteczny atak. Podejście za blisko na powierzchni morza też było ryzykowne ze względu na piękną, księżycową noc. W związku z tym szybko zaniechano pościgu. Myśląc już o działaniach w dzień, Krawczyk polecił prowizoryczną naprawę nieszczelnych balastów ropowych oraz ich przepłukanie, gdyż okręt ciągnął za sobą oleistą smugę, ułatwiającą przeciwnikowi lokalizację. Dowódca zarządził wynurzenie i postój w celu dokonania niezbędnych napraw.

W następnych dniach wojny Wilk kontynuował zadania patrolowe w Zatoce Gdańskiej. Kilkakrotnie był wykrywany przez wrogie trałowce i atakowany bombami głębinowymi przez co musiał osiadać na dnie morza. 7 września najpierw zaatakowały go samoloty Luftwaffe naprowadzając tym samym niemieckie jednostki nawodne. Wybuchy bomb głębinowych spowodowały kolejne uszkodzenia i do wnętrza okrętu zaczęła dostawać się ponownie woda. Gdy Wilk  leżał na głębokości około 90 metrów, nie wytrzymała ciśnienia klapa lewego tłumika i przez diesel woda zaczęła dostawać się do zenzy. Uszkodzenia były na tyle poważne, że wszelkie ich naprawy w trakcie wykonywania zadań bojowych miały charakter prowizoryczny. Poza tym, ogólny stan techniczny jednostki w poważnym stopniu ograniczał manewrowanie. Pomimo tak trudnych warunków bojowych nie zrezygnowano z wykonania podstawowego zadania jakie zostało postawione dowódcy oraz załodze i 9 września Wilk postawił zaporę minową składającą się z 10 min. 

Realizacja planu pod kryptonimem „Worek” potwierdziła błędy jakie popełnili polscy planiści operacyjni w jego opracowaniu. Wszelkie wątpliwości czy nadal go kontynuować, czy zmienić, rozwiane zostały po tym jak do portu Helu po północy 5 września wpłynął Ryś, a dowódca, kmdr ppor. Aleksander Grochowski, złożył raport z działań bojowych. Analizując wszelkie znane okoliczności i przebieg dotychczasowych działań wyciągnięto wnioski, że błędnie ustalono sektory dozoru, gdyż pokrywały się one niemal z linią blokady nieprzyjaciela. Nieporozumieniem było także wytyczenie sektorów, których miały się sztywno trzymać polskie jednostki, gdyż w ten sposób skazywano je na bierne oczekiwanie na atak wroga. Również błędem był rozkaz nie atakowania okrętów przeciwnika mniejszych od niszczyciela. Teraz należało wyprowadzić okręty Dywizjonu poza pierścień hitlerowskiej blokady, najlepiej na południowy Bałtyk, w rejon między Bornholmem a Półwyspem Sambijskim i umieścić je tak, aby zagroziły liniom komunikacyjnym i zaopatrzeniowym wroga. Nowe rozmieszczenie w otwartych i bardziej płynnych sektorach pozwalało załogom nieco odetchnąć, dając tym samym możność swobodniejszego manewrowania.

7 września od godziny 4.00 rano, realizując rozkazy sprzed dwóch dni, okręty podwodne zaczęły przechodzić do nowych sektorów, gdzie miały rozpocząć działania na liniach komunikacyjnych przeciwnika. ORP Wilk miał operować na wysokości między Ustką i Łebą, Orzeł między Półwyspem Sambijskim a ujściem Wisły, Ryś między ujściem Wisły a Łebą, Żbik od Łeby do wysokości Koszalina a Sęp na zachód od Żbika aż po Świnoujście. Było to przedsięwzięcie o tyle trudne i niebezpieczne, że na wytyczonych szlakach poruszały się silne zespoły okrętów hitlerowskich, złożone między innymi z niszczycieli, eskortowców i okrętów podwodnych, wspierane z powietrza przez lotnictwo.
  

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną