Miasto radości
(...)
Aleksandra zrobiła wielkie postępy w sanskrycie (bardzo trudnym języku Wed, świętych ksiąg hinduizmu) dzięki lekcjom leciwego nauczyciela hinduskiego, który przychodził do niej rano i wieczorem. Bramin ten posiadał zdumiewającą wiedzę o pradawnych tekstach, ale znikomy zdrowy rozsądek. Kiedy wybuchła epidemia cholery, oświadczył, że musi to być wymysł diabelskich cudzoziemców. Szydził z Europejki, która polecała, by codziennie szorować jej pokój środkiem dezynfekującym: wszak utrzymywanie czystości było niepotrzebne.
Nocą przechodziły orszaki pogrzebowe, śpiewając boskie imię: „Ram! Ram!”. Ich pochodnie rzucały blask na moskitierę, pod którą spała Aleksandra, złorzecząc na moskity, które nie dawały jej zasnąć. Mieszkała daleko od najbardziej zainfekowanych stref, gdyż biedacy, umierający jak mrówki, nie mogli sobie pozwolić spalanie bielizny ich zmarłych krewnych i przez ponowne jej używanie nieświadomie roznosili chorobę. Próbowała skupić się na nauce choć temperatura sięgała czterdziestu stopni Celsjusza.
Częściowo, aby ocenić rozwój epidemii, częściowo zaś z ciekawości Zeszła ku płonącym ghatom. Przykucnęła między krewnymi i jogami, aby przyglądać się spopielaniu martwych ciał na drewnianych łożach, a potem żywiono popiołami Ganges Spektakl toczył się dzień i noc, ludzie trwali w swej religii, oddając innych płomieniom i wiedząc, że niebawem przyjdzie na to ich kolej. Aleksandra była urzeczona solidnie zbudowanym mężczyznami z nagimi torsami i muskularnymi biodrami udrapowanymi krótkim strojem, którzy wykonywali tę pracę. Operacja te przypominała jej jakieś straszne gotowanie.