Uwielbiał spacerować nocą. Godziny, które dla innych miały smak snu, dla niego były gamą różnorodnych dźwięków. Czasami przystawał na rogu, aby wsłuchiwać się w oddalające się lub powracające kroki jedną lub dwie ulice dalej. Wyławiał głośne śmiechy przeradzające się w czułe szepty. Czuł bicie swojego serca wraz z rytmem kopyt koni ciągnących dorożkę po zaułkach starego miasta. Kochał te swoje nocne miejsca.
Dniem wszystko mijało. Uśmiercało się w niesłyszeniu.
Był piątek. Zbliżała się jedenasta w nocy. Skręcił w jakąś uliczkę. Szedł powoli. Zauważył przed oświetloną witryną jubilerską parę staruszków. Przystanął, przypatrując się im. Ona była niewielkiego wzrostu, lekko pochylona do przodu, wpatrywała się w wystawę. On, z owiniętym wokół szyi szalikiem, obejmował ją ramieniem. Pochyliwszy się, pocałował ją w skroń i czule wyszeptał:
— Już niedługo go wykupię, nie martw się.
— Nie musisz. I tak go długo nosiłam — odpowiedziała. — Nie możemy tak tutaj stać. Zmarzniesz. — Przecież wiesz, że w dzień nie mogę go oglądać, wstydzę się.
— Przyjdziemy tu znów jutro, obiecuję ci. — Ogarnął ją ramieniem, przytulił.
Zaczęli powoli odchodzić. Andrzej podszedł do rozświetlonej wystawy. Zastanawiał się, który pierścionek, bransoleta lub naszyjnik należał do tej kobiety. Jakie tajemnice i historie mają klejnoty pozostawiane przez dawnych właścicieli? Czyje ciepło noszą zamknięte w swoich niemych kamieniach?
Stojąc tak, zaczął gwizdać cichutko Błękitną rapsodię. Odwracając głowę w prawo, zauważył dziewczynę z owiniętą wokół głowy ciemną chustą. Miała buty na obcasach i dźwięk jej kroków momentami wpasowywał się dokładnie w rytm gwizdanej przez niego melodii. Kiedy go mijała, spostrzegł długi kosmyk jasnych włosów wywijający się spod aksamitnego nakrycia. Jej twarz była zamyślona i tak mu bliska. Po paru krokach dziewczyna przystanęła i spoglądając w jego kierunku, powiedziała:
— Lubię Gershwina, ładnie to robisz. — Odwróciła się i przeszła na drugą stronę ulicy. Wydawało mu się przez moment, że rozpoczyna jakąś zabawę, za którą tęsknił, i nie przerywając gwizdania, zaczął iść za oddalającą się sylwetką. Dziewczyna nie przyspieszała kroku, czasami odwracała się do niego, lekko przechylając głowę.
Momentami słyszał jej dźwięczny, odrobinę zaczepny śmiech. Zaczęli kluczyć uliczkami starego miasta. Sprawiali wrażenie bawiących się w umówioną, tajemniczą grę, której reguły były znane tylko im. Dziewczyna doprowadziła go do miejsca, skąd rozciągał się widok na Wisłę. Dobiegający z oddali dźwięk sunących samochodów wprowadził inny rodzaj muzyki.
Andrzej przestał gwizdać i podszedł do niej blisko. Stanął za jej plecami. Nie wiedział, czy może się odezwać, nie był pewien, czy ona tego chce. Po prostu stali, wpatrując się w sznur kolorowych świateł sunących wzdłuż rzeki.
Karolina odezwała się pierwsza.
— O czym myślisz?
Przez moment milczał. Wyczuwał, że dziś nie powinien przerwać tej gry. Wiedział, jaki popełnił błąd, doprowadzając trzy miesiące temu do ich rozstania. Domyślał się, ile musiało ją kosztować dzisiejsze przyjście tu oraz próba nawiązania ponownie jakiejkolwiek rozmowy. Bał się odezwać. Mogłoby to spłoszyć jego nienazwaną jeszcze do końca miłość.
Po chwili usłyszał swój głos.
— Powiem ci, że twoja głowa owinięta szalem i twoje kroki na kamiennej uliczce, i to, jak się odwracasz, idąc przede mną w tej podświetlonej ulicznymi latarniami nocy, to wszystko kazało mi iść za tobą. Mam nieodpartą, wielką potrzebę powiedzieć ci, że jesteś mi bardzo, bardzo bliska. Pal sześć, czy to jest prawda, czy ułuda. Mam nadzieję, że moje słowa docierają do ciebie. Chcę ci też podarować pierścionek i życzyć, abyś ciepłem swych rąk nasączyła go dobrą energią, bo być może, któregoś dnia będzie gdzieś komuś ratował życie.
Odwróciła się w jego stronę.
Ujrzał jej oczy i spojrzenie, za którym tęsknił od tylu miesięcy.