Uwielbiał spacerować nocą. Godziny, które dla innych miały smak snu, dla niego były gamą różnorodnych dźwięków. Czasami przystawał na rogu, aby wsłuchiwać się w oddalające się lub powracające kroki jedną lub dwie ulice dalej. Wyławiał głośne śmiechy przeradzające się w czułe szepty. Czuł bicie swojego serca wraz z rytmem kopyt koni ciągnących dorożkę po zaułkach starego miasta. Kochał te swoje nocne miejsca.
Dniem wszystko mijało. Uśmiercało się w niesłyszeniu.
Był piątek. Zbliżała się jedenasta w nocy. Skręcił w jakąś uliczkę. Szedł powoli. Zauważył przed oświetloną witryną jubilerską parę staruszków. Przystanął, przypatrując się im. Ona była niewielkiego wzrostu, lekko pochylona do przodu, wpatrywała się w wystawę. On, z owiniętym wokół szyi szalikiem, obejmował ją ramieniem. Pochyliwszy się, pocałował ją w skroń i czule wyszeptał:
— Już niedługo go wykupię, nie martw się.
— Nie musisz. I tak go długo nosiłam — odpowiedziała. — Nie możemy tak tutaj stać. Zmarzniesz. — Przecież wiesz, że w dzień nie mogę go oglądać, wstydzę się.
— Przyjdziemy tu znów jutro, obiecuję ci. — Ogarnął ją ramieniem, przytulił.
Zaczęli powoli odchodzić. Andrzej podszedł do rozświetlonej wystawy. Zastanawiał się, który pierścionek, bransoleta lub naszyjnik należał do tej kobiety. Jakie tajemnice i historie mają klejnoty pozostawiane przez dawnych właścicieli? Czyje ciepło noszą zamknięte w swoich niemych kamieniach?
Stojąc tak, zaczął gwizdać cichutko Błękitną rapsodię. Odwracając głowę w prawo, zauważył dziewczynę z owiniętą wokół głowy ciemną chustą. Miała buty na obcasach i dźwięk jej kroków momentami wpasowywał się dokładnie w rytm gwizdanej przez niego melodii.