W pewien poniedziałkowy wieczór we wrześniu 1986 r. do piętrowego domu na przedmieściach Oakton w Wirginii zawitała niecodzienna procesja gości. Byli to sami oficerowie wywiadu z małżonkami. Podwozili się tam nawzajem, żeby zmniejszyć liczbę samochodów parkujących w cichej uliczce. Mimo że wieczór byt ciepły, a ogród obszerny, uroczystości odbywały się wewnątrz.
Gospodarz witał każdego z gości przy drzwiach. Sąsiedzi znali tylko jego przybrane nazwisko, przyjęte tuż po wyjeździe z Polski. Za to goście wiedzieli, że to Ryszard Kukliński. Przyjechali, by świętować uzyskane przez niego amerykańskie obywatelstwo. Formalności dokonano tego samego dnia nieco wcześniej, podczas tajnej sesji miejscowego sądu.
Minęło prawie pięć lat od ewakuacji Kuklińskich z Polski. 56-letni Kukliński wymieniał energiczne uściski dłoni ze swoimi gośćmi, niektórych przytulał. Wielu z nich uczestniczyło w operacji „Mewa” w sztabie CIA i pierwszy raz miało okazję go spotkać. Dla innych, w tym dawnych agentów z Warszawy, którzy widywali go jedynie przelotnie na ulicy lub organizowali jego ryzykowną ucieczkę, było to odnowienie dawnej znajomości. Ktoś wyciągnął butelkę szampana. David Forden - „Daniel” - zadźwięczał kieliszkiem i wzniósł toast za Kuklińskiego i jego nowe życie.
Później zaczął mówić Kukliński. Jego głos był ledwie słyszalny, bo wciąż krępował go silny polski akcent, z jakim mówił po angielsku.
„Są chwile w życiu człowieka, kiedy serce niemal przestaje bić i nie potrafisz znaleźć słów, by wyrazić to, co czujesz” - rozpoczął. Wspomniał o uniesieniu, z jakim patrzył na amerykańską flagę wywieszoną przed Ambasadą Stanów Zjednoczonych w Warszawie podczas dziewięciu lat swojej współpracy z CIA.