Weźmy chociażby ilość łez wypłakiwanych każdego dnia przez kobiety na całym świecie. Płaczą z powodu swych matek i ojców, swych dzieci, mężów, kochanków, szefów, innych kobiet, samych siebie. Opłakują życie i śmierć, dole i niedole, wielkie radości i wielkie smutki, niewielkie też. Łzy kobiece są wstydliwe, bo w naszym świecie płakać wypada tylko małym dzieciom. Płaczemy więc najczęściej w ukryciu, w samotności. Rzadko uświadamiamy sobie, że inne kobiety też płaczą, z tych samych powodów, co my. Dzięki łzom ocalamy to, co w nas najlepsze. Zapewne tej skłonności do łez zawdzięczamy fakt, że znacznie rzadziej niż mężczyźni uciekamy się do agresji.
Łzami obmywamy zranienia i koimy poszarpane nerwy. Powodów do płaczu mamy bez liku. Nasze nerwy niszczą ciosy zadawane przez innych, ale także, nieraz jeszcze boleśniej, zranienia powstające jakby same z siebie w głębi naszych serc i umysłów.
O tych ciosach i ranach trzeba porozmawiać. Czasem rozmawiamy. Bywa, że zaczynamy się komuś zwierzać i nagle przerywamy, nie kończąc opowieści. Bo albo wyczujemy, że ktoś rozumie nas w pół słowa – po co więc dalej opowiadać? Albo spostrzegamy, że nasze słowa padają jak szklane kulki na marmurową posadzkę. Dźwięczą, toczą się w różnych kierunkach, by po chwili zginąć w mroku, nie zostawiając żadnego śladu. Wtedy zmieniamy temat.
Może jednak nie trzeba zmieniać tematu? Nie żeby wypowiedzieć wszystkie bolące sekrety i pozbyć się ich raz na zawsze, lecz żeby wydobyć na jaw choćby niektóre, przyjrzeć się im i dopowiedzieć nie dokończone lub nigdy nie podjęte wyznania.
Depresja. Ten bezimienny gniew na los i złe życie, połączony z rozżaleniem.
Lęki. Przed ciemnym pokojem, cmentarzem, duchami, czarnym kotem – jak u małego dziecka. Przed mężczyzną, którego jednocześnie pragniesz tak bardzo, że omdlewają lędźwie, aż zaczynasz słaniać się na nogach, lecz boisz się do niego zbliżyć. Przed egzaminem do liceum, wygłoszeniem swego zdania publicznie, konfrontacją w słusznej sprawie. Przed czyimś podniesionym głosem, wulgarnością, wygrażaniem pięścią lub słowami. Przed Panem Bogiem, za to, że wie o tobie coś, co sam sprawił, a czego ty sama nigdy do końca nie pojmiesz.
Samotność. Kiedy cały świat wydaje się wirować w tańcu albo kręcić jak kolorowa karuzela, a ty stoisz z boku i nikt cię nie dostrzega, jakby ciebie w ogóle nie było. Samotność najgorsza bywa wtedy, gdy coś boli, lecz nikogo to nie obchodzi. A może jeszcze gorsza jest wówczas, gdy spływa na ciebie wielka radość i też nikogo to nie interesuje. Samotność w oczekiwaniu dziecka, które przecież jest wasze, ale tak naprawdę staje się tylko twoje, bo partner uważa, że teraz to już nie jego sprawa. Samotność z tym dzieckiem w ramionach, kiedy w bujanym fotelu wyczekujesz godzinami, aż on wróci do domu ze swego świata – jeżeli w ogóle miewa ten kaprys, by czasem wracać.
I ta samotność, kiedy on wraca, ale do siebie, nie do ciebie. Wraca na gorącą kolację, porcję należnego mu seksu, po uprasowaną koszulę i czyste skarpetki. Samotność, w której wiesz, że obchodzą go te skarpetki, a nie ty. I podobna samotność, kiedy twoje dzieci zaczynają tak samo jak on wracać do domu tak naprawdę nie do ciebie, tylko po uprasowane koszule, na obiady, kolacje, upieczone przez ciebie ciasta i ulubione naleśniki z grzybami. Twoją samotność najtrudniej zrozumieć w głośnych pozorach rodzinnej wspólnoty, kiedy wszyscy mają pełne usta przysmaku i kolejnych roszczeń lub żądań, a ty nawet nie wiesz, czego byś sama pragnęła, gdybyś odważyła się pragnąć.
Krzywdy. Doznane wtedy, gdy byłaś bardzo mała, a matka zostawiała cię na całe dnie z jakąś obcą, inaczej pachnącą kobietą, która nauczyła cię mówić „zara”, a gdy to powtarzałaś, wszyscy się z ciebie śmiali. Ojciec karcił cię za każde krzywo narysowane kółko. Nie bił, nie łajał, ale odwracał się ze zniecierpliwieniem. Nie wyliczajmy dalej, starczy. Twój świat w takich chwilach za każdym razem walił się w gruzy. „On mnie nie kocha. On mnie nie chce. Jestem do niczego”. Czy dzisiaj też tak czasem nie myślisz? Krzywdy, jakie chcący i niechcący wyrządzali ci szkolni koledzy, kiedy przekręcali twoje imię i wychodziły im nieprzyzwoite przezwiska. Krzywdy od nauczycielek, obojętnych i niewrażliwych, które nawet nic złego ci nie zrobiły, ale też nic dobrego.
Nierówność. Kiedy gorzej wykształcony i, co tu dużo mówić, głupszy szef niewiele robił, a zarabiał dwa razy więcej niż ty. Kiedy na oparciach twojego fotela rozkładali się z łokciami siedzący po obu stronach faceci, a gdy spróbowałaś choć na chwilę się oprzeć, słyszałaś: „Co się pani tak rozpycha?” A pamiętasz te sytuacje, gdy zaczynałaś opowiadać dowcip, a twój mąż po pierwszym zdaniu przechwytywał wątek i nie dawał ci dokończyć? Lub kiedy dawno temu twój brat mógł po sobie nie zmyć kubka, a ty nigdy. Albo kiedy on zdawał maturę, wszyscy mu nadskakiwali, a jak ty – to nikt. Gdy próbowałaś się po-skarżyć, to słyszałaś, że przecież „lepiej od niego się uczysz, jaki więc sens miałoby jakieś szczególne zainteresowanie?” I jeszcze ten przykład: od kiedy pamiętasz, rodzice, zwłaszcza ojciec, byli rozczarowani, że urodziłaś się dziewczynką. Nie żeby ci wypominał, nie, ale patrzył na ciebie jakoś z ukosa, z charakterystycznym skrzywieniem ust i czymś takim w oczach, że robiło ci się przykro. Zanim poszłaś do szkoły, oddałabyś wszystko, żeby być chłopcem.
Później, z czasem, już nie. Ale ojca coraz mniej lubiłaś. Był twoim wyrzutem sumienia za niepopełniony grzech. Tak zresztą zostało. Czasem podobnie się czułaś w kościele, kiedy musiałaś bić się w piersi, powtarzając w kółko: „Nie jestem godna…” Nie wiesz dotąd, dlaczego nie jesteś godna. Czyż słowo „godna” nie pochodzi od „godności” i nie zostało przez samego Stwórcę nadane człowiekowi? Dawno już przestałaś się nad tym głowić. Zbyt często czułaś, że godność to twoja fanaberia. Tyle razy nie uznawali jej w pracy, w której nie wynagradzano cię sprawiedliwie, jakby twoja płeć była czymś w rodzaju kary automatycznie odbierającej prawo do szacunku.
Nie uznawali jej również wulgarni faceci, którzy na ulicy rechotali obscenicznie, a czasem nawet wyciągali do twoich piersi i pośladków brudne łapy, jakbyś była po prostu brakującym zakończeniem ich wygłodzonej męskości. Twojej godności nie szanowały nawet twoje własne dzieci, przysyłając ci SMS-y o treści: „Ucieknę z tego cholernego domu, a ty się powieś”, lub odpowiadając na twoje zatroskanie: „Spływaj” i „Zamknij się” – albo jeszcze bardziej ordynarnie. Jak więc mogłaś uwierzyć w swoją godność i nie zatracić do reszty poczucia wartości? Czy można cenić i szanować kogoś, kogo cały świat lekceważy lub piętnuje? To po prostu niemożliwe.
Złość. Gniew. Furia. Czerwony płomień przed oczami. W chwilach, gdy odczuwałaś bezsilność, odrzucenie, czyjąś lubieżność, pogardę lub wrogość. Co robiłaś z tą złością, której nie wolno ci było otwarcie okazywać w domu, w szkole, a potem w pracy, w małżeństwie, nigdzie? Powtarzano ci tyle razy, że złościć się nie wypada, że to nieeleganckie, a przede wszystkim niekobiece – aż w to uwierzyłaś, a nawet jeżeli nie całkiem uwierzyłaś, to w końcu i tak nauczyłaś się swój gniew tłumić, wypierać, zamieniać w smutek albo litość nad sobą. Czy dzisiaj odczuwasz tamten gniew? A może dawna złość powraca cyklicznie? Niektóre z nas tamta nie wyrażona wściekłość dopada w rytm wahadła poruszanego falowaniem obecnych frustracji. A może twój zadawniony gniew powraca w snach – złych, niespokojnych, męczących? Albo przejawia się w drganiu powieki? Zleżały gniew może zagnieździć się jako chroniczny ból w krzyżu, żołądku, pod mostkiem albo w przebraniu zwalającej z nóg migreny.
Czy wiesz, że naukowcy mają dowody na to, iż na raka piersi chorują znacznie częściej kobiety na zewnątrz opanowane, a w środku gejzery emocji. U których sytuacje stresowe trwają tak długo, że organizm staje się przeciążony samym wypieraniem i tłumieniem gniewu. Widzisz, nie służą nam najwyraźniej takie chwalone powszechnie cechy „kobiece”, jak skłonność do kompromisów za wszelką cenę, ugodowość, cierpliwość, gotowość do poświęceń i zbyt długie znoszenie psychicznego zmęczenia.
U niektórych kobiet te ich depresje, lęki, samotność i krzywdy spina od dawna gromadzona i nigdy pełnym głosem nie wypowiedziana złość w boleściwy różaniec z wypłakanych i nie wypłakanych łez, u innych w powróz z gotową pętlą do powieszenia się, jeszcze u innych w naszyjnik z twardych korali, w którym – mówią same – chyba nam do twarzy, choć uwierają. Takie są mniej więcej nasze sekrety.
Z tych sekretów biorą się nasze problemy. Powstają z niemocy wobec ludzi i frustracji wywołanych zdarzeniami, faktami i przypadkami losowymi. Gorsze od wszystkich są rozczarowania wobec samych siebie. U podłoża jednych i drugich leżą nierealistyczne lub wygórowane, wyrastające z roszczeń albo naiwności oczekiwania. I jeszcze coś: czasem nie frustracja czy niemoc, lecz zwyczajny brak energii staje się sam przez się problemem, który niczym złośliwy nowotwór produkuje coraz to nowe ogniska. Aż w końcu życie może się stać jednym wielkim problemem. Ten brak energii też zwykle nie powstaje sam z siebie. Najczęściej przed nim były urazy, rozczarowania, niespełnienie i żal o coś lub za czymś, czego już nie ma albo nigdy nie było, a miało być.