Już jesień, pomyślała, patrząc w lustro, w którym zatrzymał się promień słońca. Oświetlił jej twarz, potem skręcił gdzieś pod umywalkę i schował się pod mały dywanik. Przydepnęła go nogą w szerokim kapciu, którym kiedyś nie zabiłaby nawet muchy. Nie ze względu na miłość do much, tylko obrzydzenie, jakim napawały ją takie właśnie, deformujące stopy kapcie.
Kiedy i dlaczego u licha je kupiła? - zaczęła się zastanawiać, ale nic rozsądnego nie przychodziło jej do głowy.
Zbliżyła twarz do szklanej tafli, na której od razu pojawił się maleńki obłoczek pary. Nie starła go ręką, bo w niczym jej nie przeszkadzał. I tak widziała zbyt dokładnie swoją twarz - z siateczką zmarszczek wokół oczu i przy nosie. Małą, czarną naroślą, którą dermatolog już dawno zakwalifikował do usunięcia, z niewielkim śladem po ospie, niegdyś tak rozczulającym jej pierwszego kochanka.
Spojrzała na swoją szyję, pokrytą brązowymi piegami, pamiątkę po ostatnim nierozważnym lecie kiedy jeszcze umiała się śmiać, pragnąć i pożądać.
Właściwie powinna się cieszyć, ale jakoś nie mogła. Wszystko razem - twarz i szyja wyglądały żałośnie. Jednak nie potrafiła oderwać oczu od błyszczącej tafli lustra. Odwrócić się, wyjść.
A gdyby tak uderzyć w nie pięścią, pogruchotać na małe kawałki? Może wtedy doznałaby ulgi, może wtedy ...Ale to przecież ,, jego’’ lustro, w drogich ramach, z porządnego szkła. Jej własna była tylko starzejąca się twarz.
Próbowała wywołać na niej uśmiech, jednak usta ułożyły się w jakiś grymas. Chwyciła szminkę stojącą na ,, jego’’ umywalce i zaczęła malować półotwarte w krzywym uśmiechu wargi.