Wstęp
Odczuwam obecnie fenomen będący przywilejem ludzi starych. Znakomicie pamiętam odległą przeszłość, a najwyraźniej okres wojenny, bo był to czas, który utrwalił się najmocniej.
Z tym że pamięć – każda pamięć – tworzy materię niejednolitą. Czasem coś bardzo dawnego pamięta się doskonale, a potem reszta się zaciera i jest dziura. Co gorsza, czasem nie ma się świadomości, że tam właśnie była dziura, bo pamięć ją zamazała.
Wspominając, zachowuję nieciągłość pamięci. Świadoma jej kaprysów i przeinaczeń, świadoma też, że wspominam nie tylko to, co sama zapamiętałam. Jest przecież pamięć wtórna tego, co mi opowiadali Rodzice, a czego ja sama z siebie nie miałam we wspomnieniach.
A może ta teoria to unik leniwej autorki, która nie lubi niczego systematycznie układać? Ale tak już jest. Nie wiemy, w którym miejscu pamięci coś się nam przyklei i kiedy wyjdzie na powierzchnię. Jak wypływa, to zapisuję. Bo życie i długoletnia praca w redakcji pamiętników nauczyły mnie, że każde wspomnienie jest ważne, że u kogoś, kto je przeczyta, może wywołać inne, jego własne wspomnienia. Co niech się stanie.
Dom
Dom na Stawisku został zasiedlony w październiku roku 1928. Faktycznie posiadłość była częścią Podkowy Leśnej, ale administracyjnie Stawisko znajdowało się w granicach miasteczka – Brwinowa. Zresztą i sama Podkowa była kiedyś folwarkiem majątku Brwinów, należącego do mego dziada macierzystego, Stanisława Lilpopa (juniora).
Majątek jakoś „się rozszedł”, Podkowa została rozparcelowana, a Dziadek wyznaczył teren pod przyszły dom i ogród. Było tego około czterdziestu hektarów. Miał tu powstać Dom dla licznej naszej rodziny.
Rodzice moi bardzo pragnęli, aby projektował go Karol Stryjeński, słynny twórca szkoły rzemiosła artystycznego w Zakopanem. Dla jakichś nieznanych mi przyczyn nie doszło do tego. Pozostał tylko wybudowany przez Stryjeńskiego domek ogrodnika na dawnym podwórzu. Dom nasz projektował mało znany architekt Stanisław Gądzikiewicz. Był to nasz Dom, mieszkaliśmy w nim przez tyle lat, ale nie zdarzyło mi się widzieć czegoś równie niewygodnego i nieprzytulnego.
Irena Krzywicka w swoich wspomnieniach pisze z wrodzoną sobie bezceremonialnością, iż Dom był paskudny. Nie, brzydki nie był i nie jest. Może urody dodały mu drzewa i krzewy, które w ciągu tych wielu lat wyrosły naokoło, ba, niektóre zdążyły zmarnieć, zestarzeć się i uschnąć.
Matka moja zdecydowała, iż aleja idąca od Domu w stronę – wówczas – stawu będzie wysadzana lipami. I te lipy istnieją do dziś. Prowadząca na zachód aleja akacjowa uschła, zostało po niej co prawda sporo bezładnie rosnących drzew. Cały trakt alei się zatarł. Posadzone niebacznie czerwone dęby tak się rozpanoszyły, iż trzeba je teraz przecinać, a Dom znajduje się wśród naprawdę gęstej zieleni. Teren, na skutek różnych powojennych przemian, został mocno okrojony. Część lasu, w tym niestety piękne świerki – schnie (tak dzieje się z nimi nie tylko w Podkowie, ale i w Polsce).
Dom wewnątrz też się nie zmienił. Mieszkały w nim przecież trzy pokolenia. Posłużę się przykładem. Istnieje jeszcze na Stawisku łóżko (nie jest zresztą eksponowane), na którym umarła jedna ciocia-babcia, potem ja urodziłam moją córkę, potem umarła na nim Mama. W Polsce, gdzie prawie nic nie jest na swoim pierwotnym miejscu – fakt prawie niespotykany.
Ale jeszcze o rozkładzie pomieszczeń. Gdy rodzina wprowadziła się, każdy miał osobne lokum. Dziadek – wielki pokój na parterze, z alkową i łazienką. Naprzeciw był salon. W okresie międzywojennym był to taki klasyczny salon, stały w nim złocone trema, serwantka z cennymi drobiazgami, fortepian i pianino. Zaraz w pierwszym roku wojny zamieszkał w nim generał Wehrmachtu i jego adiutanci. Potem żołnierze radzieccy. Potem polscy. Łatwo się domyślić, jak ten salon wyglądał. Fortepian przeniesiono do pokoju stołowego, żeby miał cieplej. Salon był nie do ogrzania. I tak zostało – fortepian stoi w Domu w stołowym pokoju.
Stołowy nie zmienił się prawie wcale. Stoi tam najcenniejszy zabytek meblowy Stawiska: piękna osiemnastowieczna orzechowa szafa-kabinet.
Tu dygresja o meblach. Meble są w dziewięćdziesięciu procentach Lilpopowskie. Rodzina Ojca była, po pierwsze: biedna, po drugie: przybyła w 1918 z Ukrainy, czyli żadnych mebli mieć nie mogła. Potem Ojciec kupował to i owo. Lubił ładne rzeczy, a podczas wojny nabywało się czasem jakieś przedmioty od ludzi, którzy z konieczności je sprzedawali i woleli, by szły „w dobre ręce”. Tak trafił do nas komplet mebli simmlerowskich.
Ale Stawisko – jak powinno być w starym, zasiedziałym domu – nie składa się z rzeczy pięknych czy muzealnych. Dom jest dla mnie domem wtedy, gdy stoją w nim przedmioty bardzo cenne obok zupełnie zwyczajnych, a nawet szpetnych. Powinny tylko nie sprawiać wrażenia dekoracji czy wielce przemyślanego zamiaru „artystycznego”. Stąd na Stawisku duża ilość najdziwniejszych przedmiotów.
W Domu największe wrażenie robi chyba hol i klatka schodowa. Jest ona całkowicie poświęcona prezentacji trofeów myśliwskich Dziadka, który m.in. dwukrotnie jeździł na safari do Afryki i część trofeów pochodzi z tych wypraw. Ale są i wspaniałe rogi łosie i jelenie, za które brał nagrody.
Na piętrze – gabinet Ojca, w takim stanie, w jakim go zostawił. Są tu najcenniejsze książki i kolosalne biurko, o którym mawiał: „Biurko pisarza powinno być takie, żeby karetą w sześć koni zawrócić”. Na tym biurku stoją ładne i brzydkie, przedziwne i zwyczajne przedmioty, zdjęcia ludzi najbliższych i dawnych przyjaciół.
Dwa wielkie fotele tam się znajdujące, jak i krzesła z holu są pewną osobliwością. Jest to resztka kompletu z produkcji Simmlera. Otóż Simmler robił nie tylko kanapy i fotele z zaokrąglonymi oparciami, które zazwyczaj kojarzy się z jego warsztatem. Robił też meble stylizowane na gotyckie. Simmlerowie, tak jak Lilpopowie, byli pochodzenia niemieckiego, rodziny się przyjaźniły. Stąd w gabinecie Ojca Śmierć Barbary Radziwiłłówny, obraz pędzla Józefa Simmlera.
Nikomu nie zazdroszczę najpiękniejszego nawet domu. Ja miałam Dom. Mam go do dziś... Nigdy nie był sztucznie „urządzany”. Był zamieszkany, był taki, jak jego mieszkańcy. Narzekało się na jego niewygody, na fatalny rzeczywiście rozkład, ale nigdy nie przyszło nam do głowy, że można by coś zmienić. Dom był i trwał. I trwa nadal.
Pierwsze wspomnienia
Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa nie jest liryczne. To przewrót majowy. Strzelają od strony Sejmu w kierunku Agrykoli. Siedzę z Rodzicami w korytarzu pod piecem w mieszkaniu przy Górnośląskiej. Kucharka Pawłowa chodzi ze spódnicą narzuconą na głowę. Kule świszczą nad naszym domem.
Później: spacery z drewnianej „Aidy”, w której wtedy mieszkaliśmy, zanim stanął dom na Stawisku, alejką świerkową w stronę wielkiego kręgu dębów, okalających Podkowę (stąd jej nazwa), żeby oglądać zachód słońca, i widzę, jak przecina nam drogę jeżyca z małymi.
W końcu – przeprowadzka na Stawisko. Na piaskowej pustej górce – dom.
Jak tu się wszystko rozrosło, nie wiem. Bo w następnych wspomnieniach widzę już gęsty las w stronę Podkowy Zachodniej. Tam rosły niebywałe grzyby (prawdziwki, koźlaki i kurki), poziomki i jeżyny. Wszystkie okoliczne lasy były niezwykle urodzajne. Kobiety przynosiły całe kosze poziomek.
Bardzo lubiłam obserwować. Na przykład kopce szparagów w inspektach. Albo udój – wtedy też, jak pamiętam, na progu siadał kot; i ja, i on patrzyliśmy na stru- gi mleka. No bo przecież na Stawisku było całe gospodarstwo mleczne i to mleko się sprzedawało. (Wszyst-ko szło dobrze do momentu „krachu Lenczewskie- go” pod koniec lat trzydziestych, kiedy majątek znalazł się na skraju katastrofy przez machinacje owego zarządcy).
Uwielbiałyśmy z siostrą jeżdżenie furą po siano. Siadało się w drabiniasty wóz, nogi zwieszało na zewnątrz. Rodzice zabronili nam tego jednak, od kiedy zahaczywszy o kamień, fura, w której były kosy, wywróciła się. Nikomu nic się nie stało, ale jednak ukochane jazdy się skończyły.
Słuchając przeszłości
Jak długo pamięta się dźwięk? I jak to opisać, skoro dźwięku nie można opowiedzieć? Chyba bardzo długo, bo ja pamiętam takie dźwięki, związane z Podkową i Stawiskiem, sprzed pięćdziesięciu lat. Powie ktoś: co za bzdura – wzruszać się dźwiękami, na dodatek banalnymi, jak się zaraz okaże. Ale tylko niektóre dźwięki wywołują w nas specjalne ściśnienie serca, oznaczające świadomość upływu czasu. I to, że wiemy, iż ten czas definitywnie minął. I nie wróci.
Kto pamięta, jak gwizdała dawna kolejka? A gwizdała w sposób specjalny. Właściwie był to gwizd trochę ptasi, tylko silniejszy.
A wyprowadzanie konia ze stajni? Naprzód dźwięczne uderzenia kopyt o betonową podłogę stajni. Potem głuche uderzenia o ziemię. I głos: „Stoooj, nastąp się... Prrr...”. Czasem rżenie konia, czasem prychanie. I zaraz się wie: to bryczka będzie jechała na przystanek kolejki, pewnie Babcia wraca z Warszawy. Bo po Babcię zawsze się wyjeżdżało. Babcia przywoziła słodycze.
Bardzo gorący letni wieczór. Tuż przed zachodem słońca rozlega się szum, jaki wydają krople wody gwałtownie spadające na liście krzewów przed domem i na klomby. Robi się świeżo, pachnie mokrymi liśćmi i kwiatem nikocjany, którą Ojciec zawsze kazał siać przed domem. Nikocjany teraz nikt nie sieje.
Stawisko nigdy nie było majątkiem ziemskim, ale było gospodarstwem; przychodzili do pracy tak zwani „ludzie” do robót rolnych. Rano, w południe i wieczorem ogrodnik dzwonił w szynę. Szyna była zawieszona na podwórzu, a dzwoniło się, uderzając w nią kawałkiem żelaza od góry do dołu. Dźwięki układały się w wesołą melodyjkę. Kiedy w latach pięćdziesiątych, w początkowym okresie mojej pracy w „Czytelniku”, uczono nas, jak to ziemianie gnębili biednych chłopów, zawsze mi się to dzwonienie przypominało. Uśmiechałam się.
Przeglądając stare zdjęcia, natrafiłam na fotografie z naszej ślizgawki na stawie. Staw miał przeszło dwa hektary; gdy zamarzał w miarę równo, tworzył jedną wspaniałą taflę. To była nasza ślizgawka i boisko do hokeja. Lód wydaje bardzo charakterystyczny ton. Zdaje się, że dźwięczy całą ogromną powierzchnią, w sposób nieco „blaszany” czy szklany. Nie jest to jak odgłos pękania lodu, on drży niczym od uderzenia. Leci się przez taką dźwięczącą przestrzeń trochę z duszą na ramieniu. A nuż to pękanie?
Latem, przeważnie w lipcu, przylatywały do nas bociany. Obsiadały na noc wszystkie wielkie sosny przed domem. Podobno samce – kiedy bocianięta już są duże – nocują poza gniazdem. Szczególnie ulubiły sobie sosnę przed domem. Ma ona oddzielnie i niżej położony konar, na którym bociany najchętniej nocowały. Wtedy zawsze klekotały. Czasem się kłóciły o miejsce i syczały na siebie jak gęsi. Klekot bociana... Ile lat tego nie słyszałam, a tak mi się kojarzy z pięknym latem.
Babcie
Babcia Aniela Pilawitzowa, siostra Dziadka, charakter miała żelazny, wszystkim rządziła, zupełnie nie podnosząc głosu, samą słodyczą. Po latach, czytając jej listy, widzę, że była niegłupia, ale w jakiś niedobry sposób zaważyła na losie mojej Matki. Listy z okresu, gdy mieszkaliśmy w Kopenhadze, są niezwykle ciekawe, dają obraz całego domu, jego feudalnej struktury. Przed wyjazdem Rodzice kupili jej radio. I w tych listach są recenzje z programu radiowego. Także z koncertów, bo była bardzo muzykalna.
Gdy Mama uparła się, że wyjdzie za Ojca, to Babcia zasięgała informacji przed ślubem, głównie od Balińskich. Pisała do Matki tak: „po wyjściu za p. Iwaszkiewicza będziesz się obracała w środowisku, które najlepiej odpowiada Twoim zainteresowaniom”. Tym razem Mama postawiła na swoim.
Babcia była bardzo piękną i zamożną Lilpopówną. Odrzuciła kilku starających się i wyszła za bankiera Henryka Pilawitza. Był to nieślubny syn Henryka Potockiego (stąd to dziwaczne nazwisko – od Pilawy) i francuskiej guwernantki. Do niedawna jej grób był na cmentarzu w Brwinowie, dziś już go nie ma.
Ślub odbył się o dwunastej w noc sylwestrową u wizytek. Podkreślała w ten sposób, że nie wstydzi się wyjść za, było nie było, człowieka „niepewnego pochodzenia”. Wujaszek Henryk – jak mówiła o nim Mama, kupował jej książki z historii sztuki, wiele ją nauczył. Miał ogromne poczucie humoru. Umarł w 1925 roku, już jako zdziecinniały staruszek. Mieli troje dzieci: Stasia i Jędrusia, chłopców wielkiej urody, którzy umarli bezdzietnie, i córkę, która zmarła na serce, mając lat osiemnaście.
Moja macierzysta Babcia, Jadwiga ze Stankiewiczów Lilpopowa, opuściła Dziadka i wyszła za Józefa Śliwińskiego, pianistę, oczywiście zmieniając wyznanie na kalwińskie, i wyjechała z nim do Saratowa. Wychowywano nas w przekonaniu, że nigdy Mamy nie chciała widzieć. Tymczasem zachowały się jej listy do Babci Pilawitzowej, w których błagała o to, by mogła Mamę zobaczyć – bezskutecznie.
Śliwiński był znanym pianistą i kobieciarzem, bardzo przystojnym. Babcia Śliwińska, gdy na stare lata znalazła się na Stawisku, mówiła tak: – Ja wiem, że mnie Józio zdradzał, ale on był artystą i mnie najbardziej kochał. – Co przypuszczalnie było prawdą.
I tu zagadka. Znalazłam list Babci Pilawitzowej do Mamy, w którym pisze, że była na Powązkach i trafiła przypadkiem na grób Śliwińskiego. „Jest surowy, prosty, w niczym nie przypomina tego cudownego motyla, jakim on był za życia”. Skąd ten zachwyt? Babcia daje też bardzo ciekawą charakterystykę jego gry, co zgadza się z relacjami Romana Jasińskiego: Bacha grał źle, Beethovena odwalał, a Schumanna i Chopina grał cudownie, szczególnie gdy był zakochany.
Babcia Śliwińska zamieszkała w czasie wojny w Podkowie, w domu Robertsonów na Wschodniej. Malowała się na sposób dziewiętnastowieczny, dość jaskrawo. Mama mówiła do niej: – Niech się mama tak nie maluje. – A Babcia odpowiadała: – W trumnie będę blada. – Chodziła w wielkim kapeluszu i w jasnych sukniach. Była bardzo oczytana, tylko że dla niej najwybitniejszym pisarzem był Anatol France. W upodobaniach muzycznych nie wykroczyła poza Berlioza. Umarła na Stawisku w wieku lat dziewięćdziesięciu trzech.
Jej ojciec Władysław Stankiewicz, lekarz, w czasie powstania styczniowego organizował pomoc medyczną. Po powstaniu wyjechał do Paryża i tam praktykował w klinice Jeana Martina Charcota. Potem wrócił i do śmierci nosił mundur powstańczy. Mając siedemdziesiąt dwa lata, czyli piętnaście lat przed śmiercią, wszedł na Rysy.