No może nie młot, bo Edwin Bendyk, nasz redakcyjny kolega, nie ma w sobie nic z dominikańskich inkwizytorów, co dawno temu wysmażyli „Młot na czarownice”, służący tropieniu nieszczęsnych kobiet oskarżanych o czary...
Jeśli Bendyk coś tropi, to, tak to nazwę, toffleryzm – przekonanie, że rozwój świata przebiega po linii prostej i wiedzie ku powszechnej szczęśliwości dzięki triumfom gospodarki opartej na wiedzy, technologii, z informatyką na czele, oraz nowej świadomości wyzbytej uprzedzeń. Szalenie ciekawa i bogato udokumentowana książka Bendyka jest dyskretną i inteligentną polemiką z tofflerystami całego świata.
Rzadko pisze się u nas i wydaje podobne traktaty próbujące uchwycić istotę procesów cywilizacyjnych przetaczających się przez naszą planetę. Zaczytujemy się – czemu nie? – Fukuyamą, Huntingtonem, Barberem, Tofflerami właśnie – ale tym bardziej warto sięgnąć teraz po ambitne, choć wyzbyte poznawczej pychy i unikające sądów apodyktycznych – dzieło rodzime. „Cieszę się, że ten fascynujący moment historii stał się częścią mojej biografii – wyznaje Edwin Bendyk – cieszę się, że przyszłość nie jest podana na talerzu, lecz trzeba ją dopiero stworzyć, cieszę się też, że po raz pierwszy w historii budować ją można na fundamencie jednostkowej podmiotowości i wolności”.
Nie jest więc autor żadnym konserwatywnym nudziarzem ani historiozoficznym pesymistą. Ale nie jest też doktrynerskim progresistą. Jak każe rzetelność żurnalisty, zaczyna od faktów, a nie od tezy. Przypomina nadzieje i marzenia po upadku komunizmu, zwycięstwie w wojnie nad Zatoką Perską, sukcesach Doliny Krzemowej, ekologii i Internetu, szarży postmodernizmu i – konfrontuje je ze stanem obecnym, którego symbolem stał się 11 września 2001 r. Rąk nad światem nie załamuje, wybiera „trudny optymizm”, który nie obiecuje raju na Ziemi. Jesteśmy skazani na wolność – konkluduje Bendyk – bo nie przehandlujemy już jej za bezpieczeństwo.
Edwin Bendyk, Zatruta studnia, Warszawa 2002, Wyd. WAB, s. 270